podpierający namiot. Słup zachwiał się, po czym bardzo powoli zaczął się przechylać dokładnie w kierunku Magdy. Dziewczyna krzyknęła i z przerażenia zemdlała. Koper zerwał się do ucieczki, zostawiając ją na pewną śmierć.
Radek nie wahał się ani przez moment. Rzucił się Magdzie na ratunek, ale w miejscu osadził go żelazny chwyt Robba:
- Nie ma czasu! Musimy salwować się ucieczką!
- Muszę ratować Magdę!
- Musimy ratować świat!
- Świat bez Magdy...
Radek nie dokończył. Szarpnął się tak mocno, że zdołał wyrwać się Robbowi. Przeskoczył kilka rzędów krzeseł i dopadł do nieprzytomnej Magdy. Wtedy usłyszał za sobą głośny trzask. Podniósł wzrok. Słup pękł u podstawy i runął prosto na nich. Radek zasłonił sobą nieprzytomną dziewczynę i zacisnął z całych sił powieki. Był przygotowany na najgorsze,
- To ratuj ją! I umykajmy.
Radek nie wierzył własnym oczom. Przed nim stał Robb i sam jeden podtrzymywał ciężki słup. Szybko wyciągnął Magdę. Wtedy Robb puścił słup i ten z hukiem zmiażdżył puste już krzesła. Pod Radkiem ugięły się nogi. Wyobraził sobie, jakby teraz z Magdą wyglądali, gdyby słup upadł na nich.
- Szybko!
Wybiegli z namiotu dosłownie w ostatniej chwili. Potwory właśnie przeładowały miotacze. Już miały oddać następną salwę, ale powstrzymał ich rozkaz Rotona:
- Stać! To nie oni!
- Masssterze, to oni! – zasyczał Żuj.
- Wyglądają inaczej!
- Ale oni to na pewno. – uparł się Żuj, a inne Scalory przytaknęły paszczami. – Poznałem
- Poznałeś? Jak? Skoro nawet ja go nie rozpoznałem? – nie ustępował Roton.
- Bo dopiero poznać z bliska można, że jest on... trochę... taki jak my! On żywy nie jest!
- Jak nie jest żywy? – zeźlił się Roton – Przecież ucieka!
- To znaczy żywy jest, ale nie całkiem... – zaplątał się Żuj – To znaczy, on sztuczny jest.
Roton otworzył szeroko oczy ze zdumienia. Dopiero teraz pojął, o co chodziło Żujowi.
- A więc to tak! Ten dzieciak, a raczej to „coś”, to robot?! To musi więc być jeszcze jeden z wynalazków Mistrza Kedara!
Od swojego nauczyciela Krotona słyszał, że Kedar wynalazł myślącą maszynę. Był to jeden z tajnych wynalazków. Nawet Zorran nie zdołał dotrzeć ani do samej maszyny, ani do pełnej dokumentacji. Po zlikwidowaniu Kedara, udało mu się tylko wykraść jakieś pojedyncze układy scalone i strzępy schematów. Przechodziły z nauczyciela
- Brawo! – pochwalił Scalory i natychmiast wydał rozkaz. – Ognia!
Miotacze Scalorów plunęły ogniem i dymem. Drugi ze słupów podtrzymujących namiot zachwiał się, trafiony jedną z rakiet. Dopiero teraz wśród widzów wybuchła prawdziwa panika. Wszyscy rzucili się do bezładnej ucieczki. Dorośli z krzykiem ciągnęli za sobą piszczące ze strachu dzieci.
Robb z Mruczkiem za pazuchą i z Magdą przewieszoną przez ramię pierwszy wydostał się z namiotu. Za nim wybiegli Radek i Margotta. Udało im się w ostatniej chwili. Słup runął i płachta namiotu przywaliła ludzi i potwory.
Na zewnątrz wszystko przysypane było śniegiem. Drzewa i latarnie pokrywał szron.
Hulał wiatr i panował przenikliwy ziąb. Radek wiedział, że Scalorom nie zajmie długo wyplątanie się z namiotu, więc mają mało czasu.
- A podobno mamy globalne ocieplenie – przeleciało mu przez głowę.
W tłumie dojrzał Kopra. Przywołał go ręką.
- Zaopiekuj się nią!
Położyli ostrożnie Magdę na ławce. Pozostawili ją pod opieką Kopra, a sami rzucili się do ucieczki.
- Ałć! – Margotta od razu pośliznęła się i walnęła kolanem o twardy lód – Dlaczego potwory nas rozpoznały?! Przecież ciągle jesteśmy przebrani?
- A może ktoś wie, ał! – teraz Radek wylądował boleśnie na plecach – Dlaczego w samym środku lata zrobiła się zima?
Po pierwszych wywrotkach, starali się biec już ostrożnie. Pokryty grubą warstwą lodu asfalt był jednak tak śliski, że ledwo mogli się
Radek odwrócił się i spojrzał za siebie. Scalory właśnie stanęły w szeregu przed zawalonym namiotem. Zarepetowały broń i wymierzyły w nich. Radek, Margotta i Robb zamarli. Naciśnięte spusty szczęknęły sucho... i nic! Nie huknęło, nie błysnęło, ani nie zadymiło. Potwory rozdziawiły pyski ze zdumienia i jeszcze raz spróbowały wypalić. Bezskutecznie. Pierwszy w sytuacji zorientował się Roton.
- Żaden nie naładował przed akcją miotaczy, piedestały jedne! Jeszcze się z wami policzę. A teraz naprzód, bo znowu uciekną! Brać ich!
Scalory odwiesiły bezużyteczny oręż i ruszyły za uciekinierami z kopyta . Każdy ich krok odpowiadał ze dwudziestu
Monika obserwowała wszystko z góry. Nie wiedziała nic o wcześniejszych wydarzeniach w cyrku. W soboty Centrum Handlowe było otwarte i musiała pracować. Ponieważ jednak nie było klientów, z nudów wyglądała przez wielkie okno. Widok śniegu i lodu na ulicach w samym środku lata był naprawdę niezwykły.
Na widok znajomych cyrkowych kukieł, aż przetarła oczy ze zdumienia. Kukły stały w miejscu, ale wyginały się niezdarnie i ociężale poruszały łapami,
Monika zaklaskała z radości w dłonie. Jeszcze niedawno martwiła się, że nie mogła pójść do cyrku. A tu proszę, szast prast i cyrk przyszedł do niej!
- Brak tarcia! – krzyknął Robb.
Lód był tu tak śliski, że choć chcieli zwiewać przed Scalorami z szybkością wiatru, nie mogli się przemieścić nawet o krok. Każdy ruch, każde oderwanie nogi od podłoża, groziło bolesną wywrotką. Na szczęście goniące ich potwory miały ten sam problem.
- Musimy uczynić tarcie.
Robb zanurzył ręce w kieszeniach.
Wyciągnął z nich pełne garście pięćdziesięciogroszówek i rozsypał je na ulicy.
- Stąpajcie po tych... piepieniądzach!
Jak tylko weszli na monety, ruszyli z miejsca i zaczęli oddalać się od potworów. Niestety, Scalory też odkryły, że trzeba zwiększyć tarcie. Powysuwały ostre pazury i powbijały je w lód. Wystarczyły trzy duże susy, by znów zbliżyły się do Robba i reszty.
- Już po nas! – krzyknął Radek na widok Ptakoja.
Potwór był tuż za nim. Wyciągnął uzębiony paszczodziób i już miał go pochwycić, gdy rozległ się potworny huk i brzęk rozbijanych w Centrum Handlowym szyb. Stojąca w oknie Monika padła na kolana. To ją uratowało. Trzy olbrzymie wentylatory oderwały się od sufitu i wirując jak szalone, przeleciały tuż nad jej głową. Z impetem wpadły na wielką szybę, roztrzaskały ją i wyleciały na zewnątrz.
Wentylatory z furkotem skrzydeł przeleciały im tuż nad pyskami i zawisły nad Robbem, Radkiem i Margottą jak helikoptery.
- Wskakujcie! – krzyknął Robb.
Wcale nie był zaskoczony niespodziewanym rozwojem wypadków. Złapał w pół Margottę i podrzucił ją do góry.
- Nie! – wrzasnęła dziewczyna, ale chcąc się uchronić przed upadkiem, złapała się uchwytu wirującego urządzenia.
O dziwo, wentylator wcale nie runął pod jej ciężarem na asfalt. Zakołysał się tylko lekko i dalej furkotał nad ulicą, utrzymując Margottę w powietrzu. Robb, nie zwlekając, sam podskoczył i złapał się swojego wentylatora.
- No już! – zawołał z wysokości do Radka – Na co czekasz?
Radek wyskoczył, ale nie sięgnął
- Pośpiesz się! – krzyknął Robb.
Zauważył, że Scalory zdołały podźwignąć się z ulicy. Nie namyślając się dłużej, kopnął z góry w wiszący nad Radkiem wentylator tak, że ten opadł na krótką chwilę. To wystarczyło. Radek złapał mocno za uchwyt i wystrzelił do góry. Szarpnęło nim tak mocno, że omal nie wyrwało mu wentylatora z rąk. Poczuł, że coś ściąga go z powrotem. Spojrzał w dół i ujrzał otchłań rozwartej paszczy Scalora z wymierzonymi w niego ostrymi kłami. Błyskawicznie zorientował się, to Żuj zdołał wbić pazur w nogawkę jego spodni, omal nie przebijając mu nogi i teraz przyciągał go jak kęs żarcia do rowartego pyska.
- Robb! Ratunku! - wrzasnął.
Robb dopiero teraz zauważył, co się dzieje.
Scalory rozwarły paszcze i ryknęły wściekle na całe gardła. Bezsilnie wślepiały się, jak uciekinierzy odlatują w dal na wielkich, wirujących wentylatorach.
***
Mały, świecący catangowym światełkiem punkcik poruszał się po łapie Żuja, jakby ktoś świecił mu po skórze laserowym wskaźnikiem. Wędrował jak plusskwiak od stawu łokciowego w kierunku zaopatrzonej w ostre pazury łapy.
- I co wskazuje ten świecący punkt?
- Właśnie! Co światełko pokazuje to? – zadymiły na mrozie paszcze Ptakoja, Bazylicha i Gliździocha.
Aż skręcało je z zazdrości, że one nie mają takich samych wyświetlaczy.
- Ten Robb... – zaczął wyjaśniać Masterowi – Maszyna tylko to. Zbudowana z części podobnych... do naszych. To znaczy do nas daleko mu, do naszej odwagi, sprytu, mądrości i...
Urwał, widząc groźne błyski we wzroku Mastera.
- Chciałem powiedzieć, że jak odlatywali uciekinierzy ci... – zaczął po chwili – przypomniałem sobie, że ten namierzacz mam.
- To znaczy – Roton wskazał palcem świecący punkcik – że ta mała kropka, to oni?
- Tak Master! – kiwnął łbem Żuj – To
oni. A ściślej, on, ten Robb. Ta maszyna.Teraz dopiero Roton przypomniał sobie, że kiedy konstruował Scalory, wmontował w nie kilka układów scalonych Kedara, których przeznaczenia sam nawet dobrze nie znał.
- Czy w tych wielkich, nafaszerowanych żelastwem i plastikiem cielskach, mogą skrywać się jakieś tajemnice? – pomyślał i ciarki przeszły po mu plecach.
Nienawidził tajemnic i niespodzianek. A tu, odkąd rozkazał Scalorom zaatakować Margentę, było ich coraz więcej. Coraz częściej też czuł gorzki smak porażki. To było bardzo podejrzane. Zlustrował Scalory nieufnym wzrokiem.
- Master... – przerwał ciszę Żuj.
Podetknął Rotonowi pod oczy swoje ramię z wyświetlaczem. Świecąca kropka
- Kiedy zniknie, bezpowrotnie zgubimy uciekinierów.
Roton szarpnął Żuja za łapę tak mocno,
że omal mu jej nie wyrywał i wykrzyknął:- To na co czekamy? Aż nam zwieją?! Za nimi!
- Ale oni lecą! W powietrzu! – zaczęły się przekrzykiwać Scalory – Nie dogonimy na łapach ich!
Roton bezzwłocznie sięgnął po walizkę. Gdy wyszarpnął z niej transformator, Scalory jęknęły ze strachu. Master skierował dyszę na Żuja i nacisnął guzik. Powietrzem targnął ryk tak potężny, że aż z okolicznych budynków wyleciały z okien szyby. Czarnoksiężnik nie czekał na efekt. Kolejno kierował dyszę transformatora na pozostałe potwory. Scalorami targnęły drgawki. Ryknęły, a ich ciała zaczęły zmieniać kształty i z obłych robiły się kanciaste. Skóra im stwardniała, wygładziła się i nabrała połysku. Łapy w jednej chwili
- Co to ma być?!
Zaskoczony Roton zmarszczył groźnie brwi.
Przed nim stały cztery wielkie trucki. Wytrzeszczały ślepia reflektorów i warczały potężnymi silnikami. Ze skierowanych w górę kominów wydobywały się kłęby czarnego dymu. Każdy z samochodów miał karoserię innego koloru, a na przedzie imponujące orurowanie. Trucki robiły duże wrażenie. Miały tylko jeden feler. Były samochodami, a samochody, choćby nie wiadomo jak potężne i efektowne, nie latają w powietrzu!- Wszystko zawsze zepsujecie, akumulatory, opony jedne! – wściekł się Roton, jakby zapomniał, że efekt transformacji zależał wyłącznie od niego.
Czas uciekał i nie było chwili do stracenia. Roton wskoczył do czerwonego trucka z namierzaczem na desce rozdzielczej
- Za nimi, Żuju!
Był to rzeczywiście ostatni moment. Połowa kropki zdążyła już zniknąć z ekranu wyświetlacza.
Silniki zawyły. Szarpnęło i ciężarowe trucki ruszyły z hukiem silników i piskiem opon. Po chwili pędziły już przez miasto, ledwo mieszcząc się w wąskich ulicach. Znaki drogowe zakazywały wjazdu do centrum tirom, a co dopiero takim olbrzymom. Jednak Roton i Scalory nic sobie z tego nie robili. Nie zważali na takie drobiazgi jak budynki, budki, słupy czy kioski. Nawet nie próbowali ich omijać. Z jakąś mroczną satysfakcją siali zniszczenie, taranując wszystko, co napotkali po drodze.Przez całą drogę Roton nie odrywał wzroku od wyświetlacza. Świecąca kropka zmieniła kierunek i wracała na środek ekranu. Dodatkowo powiększała swoje rozmiary. To oznaczało, że zbliżali się do uciekinierów.
- Gaz! Gaz! Teraz nam już nie uciekną! – wykrzyknął Roton.
W tym momencie Żuj wszczął nagły alarm:
- Nic nie widzę! Coś mi zasłania ślepia.
Roton spojrzał na szybę. Rozbijały się o nią małe krople jakiejś przeźroczystej cieczy i ledwo było widać drogę.
- Deszcz! – domyślił się.
Nigdy wcześniej nie spotkał się z tym dziwnym zjawiskiem. Jedynie czytał o tym w czarnoksięskiej encyklopedii.
- Na Zorrana! – odetchnął z ulgą – Zmieniłem Scalory w ciężarówki w najlepszym momencie! Na tym deszczu powysiadałyby im wszystkie układy. Woda zmieniła by je w kupę bezużytecznego złomu. A tak, wszystko spłynie po karoserii. Trzeba tylko pozbyć się jej z szyb.
Zaczął gorączkowo przekręcać przełączniki na desce rozdzielczej. Kiedy przesunął do góry dźwignię przy kierownicy, włączyły się wycieraczki. Żuj natychmiast wytrąbił o tym
Scalory wcisnęły hamulce. Zamiast jednak zatrzymać się, wpadły w poślizg na oblodzonym i mokrym od zamarzniętego deszczu asfalcie. Zaczęły wpadać jeden na drugiego, a huk giętej stali mieszał się z piskiem trącej o asfalt gumy. Wszystko skończyłoby się jedną wielką katastrofą, gdyby nie przytomny umysł Rotona.
- Gaz do dechy! – wrzasnął do Żuja.
- Ale samochody stoją tam! – zatrąbił Żuj z przerażeniem w głosie.
- A po co masz na przedzie te wielkie rury? Na nich!
- To już nie musimy być niezauważeni?! – odryknął zdziwiony Żuj – Czaić się i działać z zaskoczenia?!
Roton nie odpowiedział. Wcisnął pedał gazu do dechy i wrzasnął:
- Gaz, gaz, gaz!
Ryknęły silniki i potężne trucki jak niszczycielski huragan popędziły w kierunku pełnego samochodów i ludzi skrzyżowania.
Rozdział Ósmy
Straszna tajemnica Robba.
- Łaaaaał! Fruniemy!
Śmigła wentylatorów kręciły się z furkotem i unosiły Robba, Radka i Margottę nad ulicami. Wznosili się coraz wyżej i mijali kolejne piętra kamienic. Wiatr smagał im twarze, a mroźne powietrze wbijało się w oczy i usta i kłuło w twarze. Kiedy dotarli na wysokość dachów, skulone i zaskoczone nagłym atakiem zimy wrony wszczęły gwałtowny rejwach:
- Hau, hau! – ujadały jedna przez drugą jak psy.
Machały przy tym ogonami i szczerzyły dzioby. Niektóre nawet wyciągały szyje, by ukąsić intruzów. Mruczek wysunął pyszczek zza pazuchy płaszcza Robba i zakrakał na całe gardło:
- Krrrra! Krrra!
Na gzymsie momentalnie zakotłowało się. Wrony z podkulonymi ogonami wzbiły się w powietrze. Skomląc ze strachu, odleciały w siną dal.
- Rety, co się wyprawia na tym świecie? – wykrzyknął Radek, a ostre powietrze wciskało mu słowa z powrotem do gardła – Psy kraczą, ptaki szczekają... Wszystko się pomieszało. Może to już początek tego końca świata?
- To pewnie przez te wybuchy w Kosmosie – odkrzyknął mu Robb – Pierwej wybuchy rakiet na Margencie, potem pożar paliwa i eksplozje gwiazderów.
Radek spojrzał w dół. Na ulicach panował
- Mówiłem, żeby oddalić się z tego cyrku, bo coś tam jest nie w porządku? – Robbowi udało się przekrzyczeć dobiegającą z dołu kakofonię – Nie daliście mi posłuchu!
- Najważniejsze – odkrzyknął Radek – że udało nam się zwiać!
- Ale ja w ogóle nie chciałem tam iść! Podarłem bilety, nie pamiętasz?
- Przecież powiedziałeś, że to był tylko taki trick. Zresztą, sam je nam potem oddałeś...
- Bo chcieliście...
- Możecie się nie kłócić w takiej chwili? – przerwała Robbowi Margotta.
Obaj zamilkli. Musieli w duchu przyznać Margotcie rację. Rzeczywiście, lepiej nie kłócić się „w takiej chwili”. To znaczy wtedy, gdy ucieka się przed potworami i złym czarnoksiężnikiem, który chce zniszczyć świat. W dodatku, gdy ta ucieczka odbywa się
Radek zaczął myśleć o ostatnich wypadkach. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że Robb coś ukrywa. No bo, na przykład, skąd wziął nagle tyle pięćdziesięciogroszówek. Twierdził, że znalazł, ale to brzmiało bardzo podejrzanie. Albo ta cała sytuacja z biletami do cyrku. To na pewno nie mógł być zwykły trick. Przecież na własne oczy widział, jak Robb podarł bilety. Miał nawet w dłoni ich strzępy.
- Skąd więc potem wziął całe bilety? I to nic a nic niepomięte?
Nagle poczuł, że coś kapnęło mu na nos. Potem jeszcze raz i jeszcze. Spojrzał w niebo. Nad miastem wisiała ciężka, czarna chmura, z której coraz częściej spadały duże krople.
- Co to jest? – zaniepokoił się Robb – Coś spada na mnie z góry!
- To deszcz! – ucieszył się Radek – To dobrze. Znaczy, że się ociepla.
- Deszcz? – Robb był wyraźnie wystraszony
- No... woda!
- Ja nie mogę być na wodzie! – wybuchnął gwałtownie Robb.
Radek wybuchnął śmiechem.
- Przecież nie zardzewiejesz!
- Nic nie rozumiesz! Ja nie mogę zmoknąć!
Ledwo skończył, rozpadało się na dobre. Śmigła wentylatorów rozpylały kropelki deszczu, tworząc wokół prawdziwe fontanny wody.
- Kto by pomyślał, że taki z niego mięczak. – uśmiechnął się w duchu Radek – Musi się przyzwyczaić.
Spojrzał w bok i przeraził się. Na twarzy Robba, dotąd zawsze niezwykle opanowanej, malował się paniczny lęk. Ale jeszcze gorzej wyglądała Margotta. Była sina z wysiłku. Widać było, że trzyma się wentylatora ostatkiem sił.
- Już nie mogę! – ledwo zdołała wydusić z siebie – Nie czuję palców.
- Nie! – krzyknął – Zaraz lądujemy! Robb, jak się tym ląduje?
- Włączyć autopilota! – odkrzyknął Robb.
Jego głos był odmieniony. Brzmiał mechanicznie i całkiem obco.
- Co włączyć?! Jakiego autopilota?! Jak to się to robi?
- I mapy! – dorzucił metalicznym głosem Robb – Śledzić dokładnie mapy!
Radek wpadł w panikę. Liczyła się każda sekunda. Margotta była u kresu wytrzymałości, a tymczasem z Robbem działo się coś dziwnego. Jakby zupełnie nie kontaktował.
- Jakie mapy? Jaki autopilot? Robb, musimy lądować! Jak się tym ląduje?
Jego słowa zagłuszył krzyk:
- Puszczaaam!
Zgrabiałe z zimna dłonie Margotty nie wytrzymały. Palce ześliznęły się jej z mokrego od deszczu uchwytu i dziewczyna runęła
- Ratunkuuuu!
Spadała jak kamień.
- Robb, ratuj Margottę! – krzyknął zrozpaczony Radek, ale tamten zakomenderował tylko beznamiętnym głosem:
- Włączyć spadochron!
- Jaki spadochron? Robb, co się z tobą dzieje? Jak się tym kieruje?
Radek był w kompletnym szoku. Z Robbem działo się coś groźnego. Zamiast rzucić się Margotcie na ratunek, wydawał jakieś niezrozumiałe komendy. Jakby nie dbał o to, że jego przyjaciółka zaraz roztrzaska się o ulicę. Musiał działać błyskawicznie.
Wykręcił ciało mocno w lewo i podciągnął kolana do klatki piersiowej. Wentylatorem zachwiało. Śmigło przechyliło się gwałtownie i zaczął pikować w dół. Z napędem poruszał się dużo szybciej od Margotty i już po kilku sekundach zbliżył się do niej. Puścił jedną ręką uchwyt.
- Złap mnie!
- Nic nie widzę! – wrzasnęła w odpowiedzi Margotta.
- To otwórz oczy!
- Jak otworzę, to się rozbiję!
- Rozbijesz się, jak nie otworzysz! Szybciej, bo zaraz i ja się puszczę!
Wiedział, że jeszcze chwila, a mokry uchwyt wentylatora wyśliźnie mu się z dłoni. Na szczęście dziewczyna przezwyciężyła strach. Otworzyła oczy i zdołała złapać Radka. Był to naprawdę ostatni moment. Znajdowali się zaledwie kilka metrów nad ulicą.
Szarpnęło nimi gwałtownie i wyrwało wentylator z dłoni Radka. Z krzykiem runęli na ulicę i wpadli w błotnistą kałużę z takim impetem, że strumienie brudnej mazi rozbryznęły się na wszystkie strony. Chwilę potem rozległ się głośny huk. O ścianę pobliskiej kamienicy rozbił się w pył wentylator. Jego kawałki rozsypały się z brzękiem po całej ulicy. Po tym zapadła
martwa cisza.
Upłynęło sporo czasu, zanim mętna woda spłynęła z powrotem do kałuży. Ledwo tafla wody uspokoiła się, Margotta jęknęła i uniosła głowę. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do niej, że wylądowała na Radku i tylko dzięki temu niewiele ucierpiała. Z trudem podniosła się. Wszystko ją bolało. Ale na widok pokrytego błotnistą mazią Radka zapomniała o bólu. Wyglądał jak nieżywy. Przerażona Margotta rzuciła się, żeby go cucić. Potrząsała nim, a kiedy to nie poskutkowało, zaczęła okładać go po twarzy. Bezskutecznie. Uderzała coraz mocniej, aż po kolejnym razie Radek skrzywił się i krzyknął z bólu:
- Ałć!
Otworzył oczy i popatrzył na Margottę półprzytomnym wzrokiem.
- To ja, Margotta...
Uśmiechnęła się.
- Tak, Margotta...
Poznał ją, ale jeszcze długo dochodził do
siebie.
- A gdzie Robb?
Zadarli głowy. Po ich przyjacieli nie było śladu. Czekali ze wzrokiem wbitym w niebo w nadziei, że zaraz nadleci. Na próżno. Przyfrunęły tylko z powrotem spłoszone wcześniej przez nich wrony. Margotta kopnęła ze złością w kałużę i brudna woda bryznęła na chodnik.
- Odleciał! Odleciał i zostawił nas na pastwę potworów!
- Nie, to niemożliwe! – Radek pokręcił głową.
Przypomniał sobie dziwne zachowanie Robba tuż przed samym wypadkiem.
- Zobaczysz, zaraz wróci.
- A jak nie wróci? Jeśli zwiał? Dlaczego mnie... nas... nie ratował? Dlaczego nawet nie próbował? Dlaczego teraz nie ma go tu z nami?
- Dlatego, że coś z nim było… nie tak.
- To jest właśnie to coś „nie tak”! – krzyknęła Margotta. – Że nas zostawił!
Urwał, gdyż Margotta niespodziewanie położyła mu palec na ustach.
- Ciiii! Słyszysz?
Zaczął nasłuchiwać. Zza rogu dochodziły wyraźne jęki. Ostrożnie ruszyli w tamtym kierunku. Kiedy zbliżyli się do zakrętu, udało im się odróżnić pojedyncze słowa:
- Włączyć autopilota...
- Robb! – wykrzyknęli równocześnie.
Wybiegli za zakręt i w jednej chwili znaleźli się w centrum lotniczej katastrofy. Wszędzie walały się szczątki wentylatora. Części silnika rozrzucone były na przestrzeni kilkudziesięciu metrów. Powyginane w ósemki śmigła leżały osobno pod ścianą jednego z budynków. Na środku ulicy leżał nieruchomo Robb, cały unurzany w błocie. Przy nim kręcił się Mruczek. Kulał. W zębach trzymał rękaw
- Krrra!
Na pierwszy rzut oka, Robb nie miał poważnych ran. Radek przyłożył mu ucho do ust.
- Cały czas majaczy coś o mapach i autopilicie – stwierdził ponuro.
Pożałował, że nigdy nie chciał zostać lekarzem, choć jego tata tyle razy próbował zainteresować go medycyną. Zapraszał do szpitala na dyżury, podsuwał książki, opowiadał jak w pogotowiu ratował życie innych. Może teraz umiałby pomóc przyjacielowi. Ale on wolał oglądać gwiazdy...
Zaczął rozglądać się bezradnie. Naraz uświadomił sobie, że zna tę okolicę. To tędy w dzieciństwie mama prowadziła go do Doktora Mąki na ulicę Krętą. Od razu zrobiło mu się raźniej na duszy.
Na dźwięk słowa „lekarz”, Mruczek wyszczerzył zęby i zakrakał na Radka groźnie.
- Nie kracz! – pogroził psu Radek – Bo wykraczesz!
W tym momencie Robb jęknął. Pokręcił ledwo widocznie głową i zaczął cicho powtarzać:
- Nie! Nie do lekarza! Tylko nie do lekarza...
- Widzisz coś narobił? – Radek wycedził do Mruczka z naganą w głosie – Wystraszyłeś go tym swoim krakaniem!
Postanowił nie zwracać uwagi, ani na opór Robba, ani na krakanie psa. Razem z Margottą dźwignęli przyjaciela z ulicy. Wolniutko, potykając się i zataczając pod jego ciężarem, zaczęli prowadzić go do Doktora Mąki.
- Rany, waży chyba ze sto... kilo – sapał z wysiłku Radek i pocieszał Margottę, która dzielnie mu pomagała, mimo, iż sama
Tyle, że po dwóch krokach były następne dwa i jeszcze dwa i kolejne... Mruczek nie odstępował ich na krok i cały czas im przeszkadzał. Krakał i szarpał ich za nogawki, jakby chciał ich za wszelką cenę zatrzymać.
- Ten pies zwariował! – denerwowała się Margotta.
Robb także próbował się opierać. Był jednak zbyt osłabiony, żeby przeszkodzić Radkowi i Margotcie w dostarczeniu go do Doktora Mąki.
Gabinet lekarza mieścił się na parterze niewielkiego domu z czerwonej cegły, z charakterystycznym niebieskim dachem. Sam Doktor wyglądał tak, jakby sam potrzebował lekarskiej pomocy. Był chudy jak szczapa, a jego bladą twarz przypominała wyschniętą pietruszkę, do której jakiś dzieciak przymocował dla żartu okulary z wyjątkowo grubymi szkłami. Gdyby sądzić po wyglądzie,
- Co pacjentowi dolega, kochaneczku? – lekarz zwrócił się do Radka drżącym głosem.
- Potłukł się... chyba... – niepewnie wydukał Radek, po czym powtórzył to głośniej, bo Doktor Mąka nie dosłyszał.
- A jak to się, kochaneczku, stało?
Doktor ujął zawieszony na szyi stetoskop i nakierował go na usta Radka. Równocześnie odganiał nogą Mruczka, bo pies ciągle chwytał go zębami za nogawkę i próbował odciągnąć staruszka od pacjenta.
- Mruczek!
Radek fuknął na psa, po czym zwrócił się do doktora:
- Lecieliśmy... – zaczął, ale natychmiast ugryzł się w język i zamilkł zdezorientowany.
- Pośliznął się i wypadł z okna, to znaczy z balkonu – przyszła mu w sukurs
Doktor Mąka zmarszczył opadające na oczy bujne, siwe brwi i pokręcił z niedowierzaniem głową. Bez dalszych pytań przyłożył stetoskop do piersi nieprzytomnego Robba i nasłuchiwał, nasłuchiwał, nasłuchiwał...
Radkowi cały ten czas wydawał się wiecznością. Wreszcie staruszek podrapał się po siwych włosach i wystękał:
- Nic nie słyszę!
- To.... to może ja... ja po... słucham? – wystękał drżącym głosem Radek.
Lekarz pokręcił przecząco siwą głową:
- Nic nie słyszę, kochaneczku, to nie znaczy, że nic nie słyszę. To znaczy, że nic nie słyszę... To jest… – zaplątał się – nie słyszę żadnych odgłosów życia! Żadnych, rozumiesz?!
Radek zbladł, a w oczach Margotty momentalnie zabłysły łzy. Dotknęła dłoni Robba i jęknęła zrozpaczona:
- Całkiem zimne...
Radek bez słowa wyrwał Doktorowi Mące
- Musimy działać... – ożywił się nagle lekarz – I to natychmiast! Bo go tracimy. Może już straciliśmy!
W Doktora Mąkę wstąpił niespodziewanie jakby nowy duch. Wyciągnął z torby jakieś urządzenie i rozłożył je na stole obok leżanki. Składało się z dwóch talerzy, czy raczej pokrywek z uchwytami i splątanych kabli. Zaczął je rozplątywać, mrucząc pod nosem:
- Dziwne. Nie słychać serca. Całkowita cisza. Jakby w ogóle go nie było.
Kiedy Doktor Mąka poradził sobie w końcu z kablami, wskazał Radkowi aparat telefoniczny w przedpokoju i wydał mu polecenie:
- Dzwoń po pogotowie, kochaneczku!
Radek bezzwłocznie podbiegł do brązowej szafki, gdzie obok kilku zdjęć przedstawiających Doktora Mąkę w młodości, stał pokaźnych rozmiarów aparat telefoniczny z okrągłą tarczą.
- Tylko jak karetka przedrze się przez takie korki? – zastanawiał się.
Podniósł słuchawkę i wykręcił numer pogotowia.
- Czy pan uratuje naszego przyjaciela? – zapytała płaczliwie Doktora Mąkę Margotta.
- Nie wiem – potrząsnął głową wyraźnie zafrasowany lekarz – Naprawdę nie wiem. Może już być za późno. Zrobię, co w mojej mocy, ale nie jestem Bogiem. Tak, kochaneczku, wszystko w rękach Boga! – dokończył i spojrzał w sufit.
Margotta zaczęła dygotać i szczękać zębami ze strachu o Robba.
- Co to za przyrząd? – chlipnęła nosem – Czy to może mu pomóc?
- Defibrylator?
Doktor ujął w obie dłonie talerze i wyjaśnił:
- To przykłada się do piersi pacjenta i puszcza duży prąd, który porusza serce. To znaczy, czasami porusza...
Margotta prawie nic nie widziała już przez łzy. Otarła rękawem oczy, pozostawiając na twarzy ciemniejsze smugi.
- Czy poruszy serce naszego przyjaciela?
- Chciałbym. Bardzo bym chciał, żeby poruszyło, kochaneczku. – westchnął ciężko staruszek i potarł o siebie dwa talerze.
Zaskwierczało i pomiędzy płaszczyznami przeskoczyła wielka iskra. Na jej widok, w Mruczka wstąpił bies. Wyskoczył do góry, żeby wczepić się zębami w rękaw doktora. Wyglądało to tak, jakby zamierzał go powstrzymać. Jednak akurat w tej samej chwili lekarz ponownie potarł o siebie obie części defibrylatora. Trzasnęło. Potężna jak błyskawica iskra przecięła powietrze i trafiła w mokre od deszczu futro
Doktor jednak nawet nie zauważył tego incydentu. Przeżegnał się, pochylił nad Robbem i wycelował talerze dokładnie w jego piersi. Już, już miał je przyłożyć do pacjenta, kiedy... Mruczek oprzytomniał. Nie zważając na zagrożenie, zasłonił przyjaciela własnym ciałem. Wyciągnął w kierunku lekarza przednią łapę i...
- Stój! – wrzasnął ludzkim głosem.
Głuchy Doktor Mąka nie zorientował się, co się stało. Wydawało mu się, że wystraszony iskrą pies, po prostu zaszczekał. Nie przestał więc zbliżać defibrylatora do piersi Robba. Mruczek nabrał pełne płuca powietrza i wrzasnął:
- Nawet nie próbuj, kochaneczku!
Takiego wrzasku nawet głuchy jak pień Doktor Mąka nie mógł nie usłyszeć. Na widok gadającego ludzkim głosem psa zamarł.
- Co..? Co, kochaneczku..? – zdołał jeszcze wyjąkać, po czym sam bezwładnie osunął się na podłogę.
Margotta i Radek zaniemówili z wrażenia. Nie poszli w ślady Doktora Mąki tylko dlatego, że w ciągu ostatnich dni tyle już doświadczyli, że zdążyli się uodpornić na najmocniejsze nawet przeżycia.
- Co jest, Ziomale? – zaczepnie zwrócił się do nich Mruczek – Chyba nie chcecie pozwolić temu konowałowi wykończyć brejdaka?
Margotta pierwsza otrząsnęła się z szoku. Spojrzała zdezorientowana na Radka.
- Po jakiemu on mówi? – spytała – Dlaczego ja nic nie rozumiem?
- Bo się nie bujałaś po mojej dzielnicy – wzruszył łopatkami pies.
Radek, który później niż Margotta doszedł do siebie, wykrzyknął do Mruczka:
- Co ty zrobiłeś najlepszego?!
- Żyje, ale jest nieprzytomny. Przez cie... ciebie... – spojrzał na Mruczka z wyrzutem – Nie uratujemy już Robba, mu... mutancie!
- Mu... mutancie? mu... mutancie?! – Mruczek przedrzeźniał Radka. – Myślisz, że nie wo... wolałbym po prostu szczekać? Zresztą, ja właśnie uratowałem brejdaka, jakby ktoś chciał wiedzieć! Robb wcale nie potrzebuje lekarza...
- Nie? – wtrącił Radek złośliwie – Może weterynarza?
- Nie, ziom! Robb potrzebuje kumatego mechanika. I nowego „powera”.
Mruczek wskazał pyskiem na leżącą wśród przyrządów doktora latarkę i warknął:
- Dawaj te baterie!
- O czym ty mówisz?
Radek był zdezorientowany. Niemal machinalnie wydobył z latarki baterie
- O czym mówię? – Mruczek położył łapę na leżącym bez ruchu Robbie – O tym, że brejdak jest... Hmmm, jakby to z siebie wydalić, żebyś skumał, człowieku... On jest radiem, telewizorem, odkurzaczem... kserem, cokolwiek to jest... i jeszcze kilkoma takimi. Sto dwadzieścia w jednym... Spoko wypasiony jest brejdak! Czaisz bazę? No, dawaj tego kafara!
Radek bezwiednie podał Mruczkowi lekarski młotek, służący Doktorowi Mące do opukiwania kolan pacjentów. Pies chwycił go w zęby i zamachnął się szeroko.
- Co robisz?!
Radek rzucił się, żeby wyrwać Mruczkowi młotek. Nie zdążył. Pies walnął Robba z całej siły między oczy, aż zabrzęczało.
- Chcesz go zabić?!
- Nie można zabić kogoś, kto nie żyje. – wycedził przez zęby Mruczek i zanim ktokolwiek zdołał zareagować, ponownie zdzielił leżącego w sam środek czoła.
Ku zaskoczeniu Radka i Margotty, Robb poruszył się i cicho jęknął.
- Jak... Jak to..? – wyjąkał zdumiony Radek.
- A tak... tak to! – Mruczek nonszalancko machnął łapą. – Tak się kiedyś naprawiało telewizory. Na marginesie: ten twój Doktor Kochaneczek sfajczyłby prądem brejdakowi wszystkie obwody, które mu jeszcze choć trochę jarzą. Przecież Robb wcale się nie potłukł. Jest odporny na potłuczenia. On się zalał deszczem. A woda jest zabójcza dla elektroniki.
Radek miał tak ogłupiałą minę, że Mruczek przerwał na chwilę, żeby miał czas poukładać sobie wszystko w głowie.
- Jeszcze nie czaisz? Brejdak to maszyna, robot normalnie! Taki prąd to dla niego
W gabinecie Doktora Mąki zaległa gęsta jak wata cisza. Nawet muchy nie były w stanie latać i brzęczeć. W końcu Radek odzyskał mowę:
- Od kiedy wiedziałeś?
- Od początku! – pies dumnie wypiął pierś – Wywąchałem, jak tylko go pierwszy raz przylukałem. No wiesz, wtedy, kiedy ciągnął Margottę po ulicy. Myślisz, że na darmo bym se strzępił język obszczekiwaniem? Zresztą potem, jak ty się nawinąłeś, wszystko ci wyszczekałem jak na spowiedzi. Nie pamiętasz? Tyle, że tyś oczywiście nic nie zczaił.
Radek już otwierał usta, by odgryźć się Mruczkowi, kiedy Robb poruszył się i westchnął cicho:
- Przepraszam...
Wszyscy wstrzymali oddechy. Ich oczy spoczęły na przyjacielu.
- Przepraszam, że wam nie powiedziałem.
- Jesteś naszym przyjacielem! – wykrzyknęła Margotta łamiącym się głosem i znów napłynęły jej do oczu łzy. – Prawdziwym przyjacielem...
Robb uśmiechnął się kątem ust i... ponownie stracił przytomność. Radek wziął głęboki wdech, a Margotta zaczęła głośno chlipać. Mruczek porwał w zęby młotek i przez nikogo nie powstrzymywany walnął Robba w głowę. Terapia ponownie okazała się skuteczna. Robb jęknął i otworzył oczy.
- Co ja mówiłem..? – wyszeptał z trudem i powiódł wokół wpółprzytomnym wzrokiem – Aha. Może gdybym wam powiedział... O tym, że jestem... A właściwie, że nie jestem...
- Mogłem się tego domyślić... – puknął się dłonią w czoło Radek – Kiedy przy kasie wyjąłeś tyle monet z kieszeni, to...
- To replikowałem monetę, którą otrzymałem od ciebie…
Robb przerwał, gdyż z podłogi dobiegło ciche stękanie. Doktor Mąka uniósł głowę i sapnął:
- Czy mogę dziś nie iść do szkoły...
Margotta pochyliła się nad staruszkiem i pogłaskała go po siwych włosach.
- Możesz, możesz, kochaneczku... – powiedziała do niego łagodnym głosem – To znaczy, synku! Tylko musisz grzecznie spać.
Doktor Mąka uśmiechnął się błogo. Przekręcił się na bok i... głośno zachrapał.
- Potem... – zaczął znów Robb. – Wyłączyłem alarm w naszej bramce i włączyłem w innych...
- No tak! – wszedł mu w słowo Radek – Dzięki temu udało nam się uciec z Centrum. A bilety do cyrku pewnie zeskanowałeś i wydrukowałeś? No i teraz już wiem, skąd te wentylatory... W końcu, to też, te... maszyny!
Robb poruszył się niespokojnie.
- Co mówisz? Nie słyszę. Czy mógłbyś mówić trochę głośniej?
Radek spojrzał zaskoczony na Robba. Przecież mówił całkiem głośno. Obawiał się nawet, że zbyt głośno. W końcu przy chorym wypada zachowywać się cicho.
- Mówiłem... – zaczął podniesionym głosem – że bilety też... i wentylatory i...
- Nic nie słyszę. – jęknął żałośnie Robb. – I słabo cię widzę. Jakoś tak szybko noc naszła. Czy da się uczynić w tym pokoju światło? Pragnąłbym was ujrzeć... Mógłbym czytać z ruchu ust.
Przyjaciele spojrzeli po sobie przerażeni. Był środek dnia. Nawet rozpogodziło się trochę i w pokoju zrobiło się całkiem jasno.
- Albo nie, nie. – poprawił się Robb – Lepiej nie czyńcie światła. Po ciemności... będzie mi łatwiej... to powiedzieć. Ja... już nie będę mógł uratować świata! Nawet nie byłem w stanie uratować was... moich przyjaciół. Bo mam nadzieję, że nie jesteście przeciwni,
- Jasne, że nie! – krzyknął Radek.
- Spoko, brejdak! – zawtórował mu Mruczek.
Margotta pokiwała tylko głową. Nie była w stanie się odezwać. Gardło miała ściśnięte jak szczypcami, a do oczu strumieniami napływały jej łzy.
- Mam nadzieję, że mogę zwać was swoimi przyjaciółmi... – powtórzył Robb, jakby nie usłyszał zapewnień Radka i Mruczka – Dlatego, jak przyjaciół, upraszam was... ostawcie mnie i umykajcie. Ja już do niczego... się nie przydam.
- Robb, to nie prawda! Nie mów tak! – zaprotestował gwałtownie Radek.
- Zresztą – kontynuował Robb z coraz większym trudem – ja od początku nie wiedziałem, jak ratować ten świat... Nie miałem pojęcia, co robić... A mimo to, wciągnąłem w to wszystko Margottę, a potem ciebie Radku. No i Mruczka...
- Nie! – zdołała zaprotestować Margotta
Robb milczał. Radek dopiero po chwili zorientował się, że ich przyjaciel znów stracił przytomność. Mruczek chwycił w zęby młotek i walnął go kilka razy w głowę. Bez skutku. Radek wyrwał mu młotek. Pies już się rzucił, by zaprotestować, ale Radek zamachnął się i przyłożył leżącemu w piersi. Tam, gdzie u ludzi umiejscowione jest serce. Robb... westchnął.
- Joł, Ziomalu! – gwizdnął Mruczek patrząc z podziwem na Radka – Wielkie joł!
- Na początku byłem zły, że się przyplątaliście... – cichym głosem odezwał się Robb. – Wybaczcie, ale tak to odbierałem. Ale potem, bardzo... bardzo was polubiłem... Margotta... Radek...
- A ja to gips?! – krzyknął Mruczek, choć wiedział, że Robb i tak go nie słyszy.
- Proszę was... za... zaopiekujcie się... Mruczkiem...
Robb mówił coraz ciszej i z coraz większym trudem.
- I zapal... cie... ter... az... świa... ...tło... Chcia... wa... baczy... ...sta... cie... nie... ucie...
- Co on mówi? – Margotta była przerażona – Nic nie rozumiem! Czy ktoś z was rozumie?
Radek i Mruczek potrząsnęli głowami.
- Przerywa. – wyszeptał Radek. – Jest z nim coraz gorzej.
- ...by... trze... e... – wyszeptał Robb, po czym... zamilkł na dobre.
- Zróbcie coś! – Margotta wybuchnęła histerycznym płaczem. – Nie pozwólcie mu odejść! On nie może umrzeć!
Radek chwycił młotek i uderzył Robba kilka razy w pierś. Bez skutku. Zaczął więc walić w głowę, w brzuch, wreszcie w inne części ciała. Bił gdzie popadnie. W tym czasie Mruczek skakał po przyjacielu i okładał go
Spojrzał zamglonym wzrokiem na Margottę. Trzymała delikatnie dłonie Robba i wpatrywała się w niego nieruchomo pełnymi łez oczami. Na jej twarzy malowała się wielka rozpacz. Obok leżał Mruczek. Wtulał pysk w twarz przyjaciela i przejmująco, choć prawie bezgłośnie, popiskiwał.
Radek zrozumiał, że Robbertito vel... Ferdynando, Zenobio... de Marcello della Rolca Trzysta Dwudziesty Siódmy, nie żyje. Wiedział, że teraz już nie dadzą rady pokonać Rotona i Scalorów.
- To już ko... niec. – wyszeptał łamiącym się głosem – Koniec świata!
Rozdział Dziewiąty
Ślad Kedara
„The end of the world”! „La fin du monde”! „Das Weltende”! „El fin del mundo”! Te słowa o końcu świata przewijały się przez serwisy informacyjne światowych stacji telewizyjnych. Oczywiście tych, które w tych niezwykłych warunkach atmosferycznych jeszcze działały.
No bo jak objąć umysłem to, co wyprawiało się na Ziemi? Czy ktoś kiedyś widział zaspy śnieżne na Saharze? Albo pokryte lodem
Naukowcy próbowali to wszystko uzasadnić. Przebąkiwali coś o jakiś wybuchach w kosmosie, czy potężnych chmurach dymu i gazu, które zasłaniały słońce. Ludzie jednak, jak to ludzie, wiedzieli swoje:
- To kara za grzechy. Dopust boży... – szeptali i coraz tłumniej zapełniali kościoły, bóżnice i meczety.
- Koniec świata... – wyszeptał Redaktor.
Twarz miał bladą, jakby wszystka krew spłynęła mu do nóg. Przez ostatnie pół godziny, razem z Kierowcą i Operatorem pędzili na złamanie karku za czterema wielkimi truckami, które demolowały miasto. Redaktor cieszył się, że miał nosa i zamówił do cyrku wóz transmisyjny. Dzięki temu mogli teraz na żywo transmitować ten niesamowity
A było co pokazywać. Trucki pędziły przez miasto jak szalone i rozwalały z hukiem wszystko, co napotkały po drodze. Gdy zbliżały się do wielkiego, zatłoczonego skrzyżowania, Redaktorowi z wrażenia okulary zsunęły się z nosa. Schylił się i po omacku zaczął ich szukać na podłodze. Do jego uszu dochodził huk demolowanych i rozwalanych przez trucki samochodów i budynków. Kiedy wreszcie znalazł swoją zgubę, byli już dawno za skrzyżowaniem i właśnie zatrzymali się przy jakiejś wąskiej uliczce.
- Gdzie jesteśmy? – z emocji zaterkotał zębami jak maszyna do szycia.
- Na ulicy Krętej. – odpowiedział Operator, który przez całą drogę nie wypuszczał z rąk kamery.
Redaktor założył szkła na nos i z ust wyrwał
- Kameruj! – Redaktor potrząsnął Operatorem – Wszystko kameruj!
***
- Straciliśmy go! Dlaczego? Jak on to zrobił? W jaki sposób znowu udało się mu wymknąć?
Roton nie miał pojęcia, jak to się stało. Jeszcze przed rotochwilą wszystko szło doskonale. Podążając za jasnym punktem na wyświetlaczu Żuja, staranowali wielkie, zatłoczone skrzyżowanie i dotarli do wylotu zabudowanej domami jednorodzinnymi ulicy Krętej. Jak sugerowała nazwa, uliczka była kręta i wąska. Punkt na namierzaczu nie tylko rozjarzył się bardzo jasno, ale i zaczął
- Za wąsko Master jest tu. – zameldował.
- Ja ci dam za wąsko – wykrzyknął Roton i wcisnął gaz do dechy.
Trucki ryknęły. Ruszyły przed siebie i nie zważając na nic, wbiły się w ulicę Krętą i siały spustoszenie jak dynamit odpalony w skale kaminiołomu. Taranowały ogrodzenia, bramy i stojące bliżej ulicy domy. Punkt na wyświetlaczu gwałtownie powiększał swoje rozmiary i robił się coraz jaśniejszy.
Roton zatarł ręce i złowrogi uśmiech wykrzywił mu usta. Z każdym metrem zbliżali się do uciekinierów i zaraz ich dopadną.
Nagle stało się coś nieprzewidzianego.
Roton ryknął jak Scalor i kikutem nogi gwałtownie nacisnął na hamulec. Żuj zaczął hamować, ale Master wyskoczył jeszcze w biegu. Miotał się po ulicy i ryczał. Ryczał z wściekłości, że znów stracili uciekinierów i z bólu, który rozrywał mu piersi i palił jak żywy ogień.
Ból pojawił się, gdy tylko wjechali w Krętą i z każdym metrem narastał, ale wcześniej, w emocjach pościgu Master niemal go nie odczuwał. Jednak teraz, kiedy uciekinierzy zniknęli z ekranu i pogoń tak raptownie się skończyła, palenie w klatce piersiowej zaatakowało go ze zdwojoną siłą i stało się nie do wytrzymania.
- Serce! – przeraziła Rotona nagła myśl – Kołacze się we mnie jakieś... szczątkowe serce i teraz spalają mnie wyrzuty sumienia!
Gwałtownie zdarł z siebie czarny kombinezon i wtedy... Odkrył przyczynę.
Owalny medalion z Zaklęciem Kedara rozgrzany był niemal do białości. Czarnoksiężnik chwycił go sztuczną dłonią za łańcuch i odsunął od siebie.
- A więc, to nie serce! – odetchnął z ulgą – Nie mam tego zbędnego, szkodliwego organu!
***
Drzwi otworzył im Procesor. Był on jedyną osobą, która według Radka mogła uruchomić Robba. Po pierwsze dlatego, że znał się na elektronice. Radek poznał go w kafejce internetowej. Jedyny wolny komputer, zamiast się uruchomić, zaczął wydawać jakieś piski. Procesor, czyli Krzysiek, bo tak miał naprawdę na imię, coś poruszył w środku, gdzieś docisnął i komputer zadziałał.
- Pamięć się obluzowała. – oznajmił z miną znawcy.
Był wreszcie trzeci powód wyboru Procesora. Tylko jemu Radek mógł bez obaw przyprowadzić do domu tę całą zgraję: robota, kosmitkę i gadającego psa.
- Ziomal, pilna fucha jest! – wrzasnął Mruczek na przywitanie.
Procesor wybałuszył gały i zesztywniał. Nic nie powiedział, tylko jęknął, a potem gruchnął o podłogę i wyciągnął się na niej jak długi. Minął dobry kwadrans zanim zdołali go ocucić.
- Szczęście, że starzy z siostrzyczką wynieśli się z chaty na pół dnia. – wydukał, jak tylko doszedł do siebie.
Był szczupłym okularnikiem, ubranym w żarówiasty, pomarańczowy sweter w granatowe wzory, zielone spodnie i czerwoną skarpetkę na lewej, a żółtą na prawej stopie. To, w połączeniu z chudą twarzą, zakończoną haczykowatym nosem, sprawiało, że przypominał papugę.
Margotta nie mogła oderwać od niego oczu, tak odbiegał wyglądem od innych Ziemian.
- To jest... Daltonista. – wyjaśnił jej szeptem Radek.
- A mówiłeś, że Procesor.
- Daltonista, to ktoś taki, kto nie rozróżnia kolorów. On po prostu nie widzi, że ma dwie różne skarpetki. Tylko ciiii! – Radek puścił do Margotty oko – Procek jest przekonany, że ubiera się... superowsko.
Przewieźli Robba do niewielkiego pokoju Procesora. Był tak zagracony, że ledwo się
w nim mieścili. Na biurku pod oknem walały się narzędzia i pudełka z niewyobrażalną ilością różnych komputerowych szpejów. Obok na podłodze stał rozbebeszony komputer, a ściany wyklejone były szczelnie plakatami heavy metalowych zespołów.
Procesor pochylił się nad Robbem i zaczął go oglądać. Ostukał „obiekt”, jak się o nim wyraził, opukał i porozpinał mu wszystkie guziki. Nagle wyprostował się, wycelował palcem w Mruczka i krzyknął:
- Hej! Co to „coś” robi?!
Oczy wszystkich skierowały się na psa, który zastygł przy biurku z tylną łapą podniesioną do góry.
- Kino jakieś, czy co? – warknął Mruczek – Może moglibyście się tak odwrócić na ten momencik, co?
- A może mógłbyś pójść do ubikacji, czyli na trawnik, na „ten momencik”, co? – przedrzeźniał Mruczka Radek.
- Człowieku, wypędzać psa na taką pogodę,
- Co? – wrzasnął Procesor. – Ten kundel oblał mi już całe mieszkanie?!
- A tak! – odszczeknął się Mruczek. – Jestem kundlem i jestem z tego dumny!
Upłynęło sporo czasu, zanim Procesor się uspokoił i mógł powrócić do oględzin Robba.
- Lepiej przenieście się do dużego pokoju. Zaprawdę, powiadam wam, wolelibyście tego nie widzieć – odezwał się biorąc w jedną rękę śrubokręt, a w drugą obcęgi.
- Jak to? – nie zrozumiała Margotta – Że co? Czego on chce?
- On chce – warknął Mruczek – żebyście oczyścili pokój z wapna.
- Z jakiego wapna? – Margotta zaczęła rozglądać się niepewnie po pokoju.
Radek ujął Margottę pod ramię i pociągnął ją
- Procek ma rację. Lepiej stąd chodźmy.
Przed wyjściem odwrócił się i cicho rzucił do Procesora:
- Powodzenia!
- Nie dziękuję! – skrzywił się Procesor, a widząc, że Mruczek nie zamierza opuścić pokoju razem z innymi, zapytał zaczepnie – A ty?
- Jeśli idzie o brejdaka, zniosę każdy widok. – zapewnił pies.
Procesor łypnął podejrzliwie okiem na jego tylne łapy.
- Ale ja nie zniosę twojego! – zdecydowanie zaprotestował.
Kiedy za Radkiem, Margottą i Mruczkiem zamknęły się drzwi, Procesor odetchnął głęboko. Otarł drżącą dłonią ściekające z czoła krople potu i zabrał się do roboty. Ostrożnie rozpiął kombinezon na piersiach Robba. Pod spodem kryła się gładka powłoka z jakiegoś na wpół elastycznego tworzywa w cielistym
Radek obserwował wszystko przez dziurkę od klucza. Widział, jak Procesor uniósł pokrywę klatki piersiowej Robba. W środku ustawione były w dwóch szeregach „drukowane” płytki, a pomiędzy nimi kłębiły się zwoje różnej grubości kolorowych kabelków. Musiał w duchu przyznać Procesorowi rację. Lepiej było tego nie oglądać. Wyprostował się i za Margottą i Mruczkiem przeszedł do dużego pokoju.
Królowała tu czarna meblościanka na wysoki połysk z dużym telewizorem. Pokój wypełniał okrągły stół przykryty zielonożółtym obrusem. Na środku stał szklany wazon z czerwonymi, lekko już przywiędłymi tulipanami. W kącie usytuowana była kanapa i duży, obity
- Ja bym tam nie siadał. – rzucił ostrzegawczo Mruczek i sam usadowił się na jednym z krzeseł przy stole.
Radek usiadł obok niego.
- Dlaczego? – spytała Margotta i zaczęła uważnie przyglądać się fotelowi.
Dopiero po chwili wypatrzyła wyraźnie ciemniejsze miejsce na siedzeniu. Dotknęła. To była mokra plama.
- Sorki! – wzruszył łopatkami Mruczek – Gdyby nie ta pogoda, dawno by wyschło! Ale czy to ja wywołałem te anomalie?
- Błe!
Margotta wytarła dłoń o dżinsy i zajęła miejsce za stołem, obok Radka. Każdy zatopił się w swoich rozmyślaniach. Każdy, z wyjątkiem Mruczka, który uznał, że to najlepszy moment na zajęcie się własną toaletą.
- Kto to jest... „Bóg”? – odezwała się całkiem
niespodziewanie Margotta. Radek wybałuszył oczy ze zdumienia.
- Co?!
- Doktor Mąka wspominał coś, o jakimś Bogu, że... „wszystko, kochaneczku, w rękach Boga” – wyjaśniła Margotta, naśladując charakterystyczny sposób mówienia starego lekarza.
- Nie wiesz? Naprawdę?
Radek spojrzał uważnie Margotcie. Nie był pewny, czy nie robi sobie z niego żartów, ale dziewczyna całkiem poważnie zaprzeczyła ruchem głowy.
- Mruczek! – Radek ofuknął psa, który w najlepsze lizał się pod ogonem.
- Ja też nie wiem. – mlasnął Mruczek. – Jak Pufcię kocham!
Radek skrzywił się z obrzydzeniem.
- Nie pytam cię o... zdanie. Tylko… Czy mógłbyś nie lizać się... tam? W dodatku przy stole? Tutaj się je, przecież!
- Spoczko! – mruknął Mruczek i obrażony
Kiedy zobaczył, że Radek i Margotta nie spuszczają z niego oczu, przerwał swoje czynności higieniczne i odezwał się półpyskiem:
- Nie macie nic do pogadania? A może kręci was podglądanie, co? Normalnie zero intymności!
Radek parsknął tylko ironicznym śmiechem i machnął z rezygnacją ręką. Miał teraz większy problem, niż wylizujący się pod ogonem pies. Zastanawiał się, jak wytłumaczyć Margotcie, kto to jest Bóg? W sumie wcześniej wcale się nad tym nie zastanawiał.
- Może dlatego – przyszło mu na myśl – że nikt jeszcze nie zadał mi takiego pytania. A zwłaszcza nikt obcy... to znaczy... z innej planety i... w takich okolicznościach. Kiedy Wszechświat jest zagrożony.
- Tylko, czy ona by coś z tego zrozumiała? – rozmyślał dalej – Bo raz Bóg jest starcem z siwą brodą zasiadającym na tronie, a innym razem młodym mężczyzną przybitym do zbitych na krzyż desek. No i... – podrapał się po głowie – zostaje przecież jeszcze gołąb. A czasami znowu płomień nad głowami, jako duch święty... I to tylko o Bogu Chrześcijan. A co z resztą bogów?
Radkowi na czoło wystąpiły krople potu. Wziął głęboki oddech i zaczął:
- Bóg, to... Naprawdę nie wiesz? Przecież on stworzył świat. Cały Wszechświat. Planety i gwiazdy. Potem Ziemię i Margentę. Rośliny, zwierzęta...
Na słowo „zwierzęta”, Mruczek przerwał toaletę i nastawił ciekawie ucha.
- No, a w końcu stworzył ludzi... – Radek
- No jasne! – mruknął niby do siebie Mruczek – Nad ludźmi, bo oczywiście dla zwierząt nie ma miejsca przy stole!
Radek pominął milczeniem docinki psa i kontynuował:
- No i dał ludziom duszę nieśmiertelną... I... w ogóle... Modlimy się do niego... – zająknął się – To znaczy ja akurat zapominam... I on wysłuchuje naszych próśb. Podobno…
Już od jakiegoś czasu Margotta niecierpliwie kręciła się na krześle. Jakby musiała coś powiedzieć, ale czekała na swoją kolej. Kiedy się nie doczekała, w końcu nie wytrzymała i wybuchnęła:
- Co ty mówisz?! Przecież wszystko żyje, więc i ma duszę. Wszystko, nie tylko ludzie... to znaczy.., nie tylko my, ty i ja – wyjęła tulipana z wazonu i podsunęła Radkowi pod same oczy – ale i rośliny, skały, morze...
- Jeśli chodzi o morze, to może i o mnie nie
- I zwierzęta, oczywiście. – Margotta uśmiechnęła się do Mruczka. – Wszystko we Wszechświecie ma duszę.
Radek parsknął śmiechem.
- Pies z duszą! Ha ha ha! To znaczy, że ten tulipan, czajnik, albo... tamten obsikany fotel, też mają dusze?
Margotta skinęła głową.
- Tak?! A myślisz, że ten fotel, gdyby miał duszę, to stałby sobie tak spokojnie, podczas kiedy tamten czworonóg liże się w nim pod ogonem? – wykrzyknął Radek, a w stronę psa rzucił z niesmakiem – Smacznego!
- Żebyś wiedział – głośno mlasnął Mruczek i ostentacyjnie oblizał wargi.
- A Robb? – Margotta aż poderwała się z miejsca. – Skoro, jak twierdzisz, tylko ludzie mają dusze, to... on według ciebie jej nie ma?! Robb nie ma duszy?!
Radek już miał przytaknąć, ale coś go powstrzymało. Przed oczami zaczęły
- Ale najważniejsze... – przerwała ciszę Margotta – To u nas nawet każdy przedszkolak wie, że Wszechświat stworzyła Pramatka Katylla!
- Że co?!
Radek aż zakrztusił się od śmiechu.
- Baba? To znaczy... tego... kobieta miałaby być Bogiem? To chyba, że miałaby brodę i wąsy!
- A kto rodzi nowe życie? No, kto? Mężczyzna czy kobieta?
- No i tu leży pies pogrzebany. – wtrącił się
Radek spiorunował Mruczka wzrokiem. Wyszczerzył zęby i... zaszczekał. Psa zatkało. Zamknął ze szczękiem pysk i patrzył, to na Radka, to na kompletnie zaskoczoną jego zachowaniem Margottę.
- Hau, hau! – nie przestawał szczekać Radek.
Margotta zdenerwowała się.
- Radek! Co z tobą?
- Auuuu! – zawył w odpowiedzi.
- No nie! – jęknęła zrozpaczona Margotta
- Od razu straszne! – machnął łapą Mruczek – Nie dramatyzuj! To naprawdę nic strasznego. W końcu chyba wiem coś o tym, nie? Kiedy to wszystko się skończy, poznam go z taką ratlereczką. Mnie się już przejadła, no i przecież...
Mruczek wskoczył na stół i polizał Margottę po policzku.
- Poznałem ciebie.
Radek ściągnął groźnie brwi i warknął.
- No, no... – pies wyszczerzył zęby. – Zazdrośnik!
Margotta zrobiła wielkie oczy.
- To znaczy, że co..?
- Nie widzisz? – Mruczek przekrzywił pysk i puścił do Margotty oko – Przecież on czuje do ciebie kiełbasę! Od razu to wywąchałem...
- Naprawdę?
Margotta zaczęła się obwąchiwać
podejrzliwie. Radek machnął ręką. Bez słowa odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku pokoju Procesora.
- Tylko żebyś mi tu terenu nie znaczył – rzucił za nim Mruczek. – Byłem pierwszy!
- Zaraz ciebie oznaczę, mu... mutancie! – odgryzł się Radek.
- I kto teraz jest większym „mu... mutantem”? Słyszysz Margotta? Zrozumiałem! Zrozumiałem, co ziom wyszczekał. A już się bałem, że jak zacząłem mówić, to przestałem rozumieć szczekanie.
Margotta odetchnęła z ulgą.
- Na Katyllę! – odezwała się do Radka – Ale mnie wystraszyłeś.
Mruczkowi opadła szczęka.
- To znaczy… on tego nie wyszczekał? To zapomnij o ratlereczce! – mruknął do Radka półgębkiem – A żałuj, bo jest czego!
Radek nie zwracał już na Mruczka uwagi. Przyłożył ucho do drzwi do pokoju Procesora i nasłuchiwał. Zaniepokoił się tym,
- Już! – oznajmił uroczyście poprawiając okulary – Możecie wejść.
Wszyscy wdarli się do środka, niemal tratując Procesora i siebie nawzajem. Mruczek bezceremonialnie wskoczył na biurko i od razu rozsiadł się na piersiach Robba.
- Brejdak! – rzucił przyjacielowi prosto w twarz – Koniec laby! Złom do góry. Świat czeka!
Robb ani drgnął.
- No co jest? – Mruczek łypnął spod oka na Procesora – Dlaczego on nie działa?
- Zrobiłem, co mogłem. Resztę może tylko... On...
Procesor skierował palec w sufit.
- To znaczy... Chciałem powiedzieć... że musimy czekać. – dokończył cicho, a wyraz zadowolenia zniknął mu z twarzy.
Wyglądał teraz, jakby zbierało mu się na płacz.
- Czekać? – Mruczek zakręcił się wokół swojej osi – A masz może gdzieś pod łapą młotek?
Nie wiedzieć czemu, Procesor pociągnął głośno nosem i zaczął jęczeć:
- Rozłożyłem Robba na części, osuszyłem, oczyściłem, wymieniłem kilka kabelków... – od samego wyliczania znowu się spocił, a w oczach zabłysły mu łzy – Potem złożyłem i podłączyłem wszystko od nowa.
- A to? – Radek podniósł z biurka jakiś zwój kabelków, kilka układów scalonych i płytek drukowanych – Co to jest?
- To? – Procesor skrzywił się jeszcze
- Jak to zostało? – Radek w pierwszej chwili nie zrozumiał – Z czego zostało?
- Złożyłem Robba... – twarz Procesora zrobiła się czerwona jak burak – Ale nie wiedziałem, gdzie... to wsadzić... – wydukał – i właśnie... zostało mi... trochę...
Margotta, Radek i Mruczek rozdziawili szeroko usta. Oddychali ciężko, jak ryby wyrzucone przez falę na brzeg.
- Co? Zdekompletowałeś go? No to już koniec! – wykrzyknął Radek zrozpaczonym głosem i bezsilnie opadł na krzesło.
- No co?! – głos Procesora zrobił się cienki i płaczliwy – Nigdy jeszcze nie składałem robota! Tylko peceta... i to, nie do końca...
- Co to znaczy „nie do końca”? – w oczach Radka pojawiło się przerażenie – Jak bardzo „nie do końca”?
Procesor siorbnął głośno nosem, po czym
- Myślisz, że chodziłbym ciągle do kawiarenki internetowej, gdyby to chciało działać?
Odwrócił się i kopnął stojący na podłodze obok biurka rozbebeszony komputer. Smutno
zadźwięczało, a Radek poczuł w głowie przeszywające ukłucie, jakby ktoś wbił mu gwóźdź w sam środek czoła. Zupełnie nie wiedział, co dalej robić.- Jeżeli ty masz rację... – zwrócił się po chwili cicho do Margotty – No wiesz, w sprawie tej duszy... Może w twoim świecie, czy jak... Chciałem powiedzieć, że może rzeczywiście trzeba czasu, żeby Robb wyzdrowiał...
- Wymieniłem uszczelki... – chlipnął cicho Procesor tytułem usprawiedliwienia, ale Radek spojrzał na niego takim wzrokiem, że tylko skulił się i tyłem wycofał się z pokoju. – To ja lepiej zrobię jakieś kanapki...
- Z potrójną szynką! – warknął Mruczek półpyskiem – I bez zieleniny.
Po wyjściu Procesora, zostali sam na sam
- Co tak się wlepiacie, ziomale?! – krzyknął wesoło.
Radka poderwało do góry jak z procy. Zaraz potem runął na podłogę i z hukiem gruchnął gnatami o parkiet. W jednej chwili oprzytomniał i zrozumiał, co się stało. Gdy czuwali przy Robbie, zmęczenie wzięło górę i wszystkich zmorzył sen. Tyle, że Margotta i Mruczek zasnęli wygodnie na kanapie. Obudził ich dopiero hałas twardego lądowania Radka na podłodze. Tylko Robb się nie obudził.
- Idźcie odpocząć, a ja tu zostanę. – zaproponował Margotcie i Mruczkowi Radek – Potem się zmienimy.
Na początek uspokoił go, że udało im się uciec Scalorom. Opowiedział jak uratował Margottę przed rozbiciem się o asfalt ulicy. Zdał mu dokładną relację z wizyty u Doktora Mąki. Opisał jak napocili się, żeby na noszach przewieźć go do Procesora. Najwięcej jednak czasu poświęcił Mruczkowi. Wiedział, że był on Robbowi szczególnie bliski. No i uratował mu życie, kiedy nie dopuścił do użycia defibrylatora i „sfajczenia” mu obwodów.
- Zobaczysz, padniesz z wrażenia kiedy tylko Mruczek otworzy pysk... Ale więcej nie powiem. Niech to będzie niespodzianka.
Przez cały czas snucia tych opowieści Radek wpatrywał się uważnie w przyjaciela. Szukał jakiejś najdrobniejszej choć reakcji. Na próżno. Twarz Robba była martwa i nieruchoma jak kamień.
- Nie możesz nas teraz zostawić. Pamiętasz? Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego! Jak trzej Muszkieterowie, to znaczy czterej... – Radek ujął dłoń Robba – Jesteś nam potrzebny... Muszkieterze!
Ledwo wypowiedział ostatnie słowo, poczuł, jakby lekki prąd przeszedł przez jego dłoń. Zaraz potem wydało mu się, że Robb poruszył palcami. Przestraszył się, że znowu zasnął, więc uszczypnął się w policzek. Zabolało. A to znaczyło, że...
- Robb! Robb! – zaczął potrząsać ręką przyjaciela – Obudź się.
Robb powoli otworzył oczy. Spojrzał na Radka i wyszeptał:
- Kedar.
Radek niemal oszalał ze szczęścia.
Poderwał się na równe nogi i krzyknął na całe mieszkanie:
- Szybko! Robb się obudził! Robb, jak się czujesz?
Robb otworzył usta i powiedział:
- Ejadyw ęis im kat. Ezrbod abyhc.
Radość Radka zgasła gwałtowniej, niż wybuchła. Opadł zrozpaczony na krzesło. Nadbiegli pozostali, ale zamarli na widok jego białej jak papier twarzy i ponurej miny.
- Obudził się i mówi, ale bez ładu i składu. – objaśnił.
- Kedar... – szepnął Robb.
Margotta odetchnęła z wyraźną ulgą.
- No, co ty! Po prostu wzywa Kedara, swojego stwórcę! – domyśliła się. – Przecież to właśnie Mistrz Kedar go skonstruował. Gdybyś przeszedł, to co on, też byś…
- Wóreteikzsum orowzc. Kedar.
Margotta pobladła jak Radek. Osunęła się na krzesło jak kukła i wyszeptała:
- Na Katyllę!
- Nie mówiłem? – wyszeptał Radek – Bez sensu.
- Nie! – zaprotestowała Margotta – Przeciwnie!
- Co?!
Radek nie wytrzymywał już napięcia.
- On powiedział „Czworo Muszkieterów”. Tylko, że od tyłu!
- Że jak?!
- Pamiętacie? Mówiłam w parku, że rozumiem... to znaczy... umiem tyłomowę... Robbowi musiał się coś poprzestawiać i zaczął mówić od tyłu.
Spojrzeli po sobie. Procesor znów chlipnął płaczliwie nosem. Radek zmarszczył czoło i pokręcił sceptycznie głową.
- Tylko, że on raz mówi od tyłu, a raz normalnie. Przecież Kedara wzywa normalnie.
Margotta poderwała się z miejsca i stanęła twarzą w twarz z Radkiem.
- Nie rozumiesz? On nie wzywa Kedara. On wcale nie wymawia słowa „Kedar”.
Radek spojrzał zdziwiony na Margottę. Zanim zdążył się odezwać, że „jak nie wypowiada, jak właśnie znów wypowiedział”, dziewczyna złapała go za rękaw i powiedziała z naciskiem:
- On wypowiada słowo „Radek”. Bo Radek od tyłu, to właśnie Kedar!
Rozdział Dziesiąty
„Nowe Życie” Pana Staśka
Pan Stasiek przebywał w zamkniętym Zakładzie Psychiatrycznym „Nowe Życie” dopiero od wczoraj, a już odkrył swoje powołanie. Było nim ostrzeżenie ludzkości przed zbliżającym się końcem świata. Był bowiem pewien, że Obcy, którzy wylądowali na jego polanie, nie przylecieli tutaj z przyjaznymi zamiarami.
- Bynajmniej! Kuzmity przyleciały tu siać zagładę i spustoszenie!
Tyle, że Kosmici mieli straszliwego pecha: od razu trafili na Pana Staśka...
Pobyt w Zakładzie Psychiatrycznym miał swoje dobre strony. Wystarczył jeden rzut oka na salę telewizyjną, aby przekonać się, że pacjentami „Nowego Życia” byli sami wielcy tego świata! Począwszy od Napoleona w trójkątnej czapie z gazety, na Homerze z gałązkami krzaków we włosach skończywszy. Był tu także słynny malarz z obandażowaną głową, który obciął sobie ucho – niejaki Vincent van Gogh i to nawet w dwóch osobach na raz! Tyle, że jeden z obciętym lewym, a drugi prawym uchem.
- Bitwę z Kuzmitami przegrałem – wykrzyknął Pan Stasiek – Ale nie przegrałem jeszcze wojny!
Na hasło „wojna!”, z krzesła w kącie sali poderwał się Napoleon. Wskoczył na stół i przekrzykując telewizor zaczął wydawać komendy:
- Na pozycje! Wojska francuskie na lewo! – rozkazał – Rosjanie i reszta hołoty na prawo!
Natychmiast się zakotłowało. Pensjonariusze podzielili się na dwie grupy. Wznieśli ze stołów i krzeseł barykady i zajęli bojowe pozycje. Oczywiście dwóch Vincentów van Goghów stanęło po przeciwnych stronach. Zaczęła się regularna wojna pozycyjna. W ruch poszło wszystko, co znajdowało się pod ręką i nadawało do ostrzału przeciwnika: pionki do gry w szachy, pantofle, a nawet - co świadczyło o wielkim poświęceniu dla sprawy - cukierki. Tylko Pan Stasiek niczym nie rzucał i nawet nie ruszył się z miejsca. Miał ważniejszy problem na głowie, niż jakaś tam wojna, choćby i nawet światowa.
- Kuzmity!
Musiał się skupić na liście do ludzkości. Już rano wysłał kilka pism, w których ostrzegał przed kosmicznym zagrożeniem i wzywał do zdecydowanych działań. Pierwsze z nich
Teraz chciał napisać odezwę do ludzkości i zatytułować ją „Odezwa do Ludzkości”. Miał zamiar przesłać ją na ręce szefa Organizacji Narodów Zjednoczonych. Oczywiście nie mógł jej napisać własnoręcznie. Edukację skończył na trzeciej klasie szkoły podstawowej i od tego czasu zapomniał już, jak wygląda większość liter. Szczęśliwie się jednak złożyło, że w Zakładzie przebywał właśnie wielki pisarz Homer, autor wielu monumentalnych poematów. Co prawda był on, na co wskazywały zielone gałęzie we włosach, pisarzem starożytnym, ale Panu Staśkowi to wcale nie przeszkadzało. Słyszał, iż tutejszy Homer napisał nie tylko „Iliadę” i „Odyseję”, ale także „Wojnę i pokój” Tołstoja, „Pana Tadeusza” Mickiewicza, „Ogniem i Mieczem” Sienkiewicza, a nawet
Pan Stasiek zaproponował Homerowi napisanie Odezwy pod jego, Pana Staśka, dyktando. Homer miał, w ramach eksperymentalnej negatywnopozytywnej terapii, prowadzonej według metody amerykańskiego profesora Hong Siu Donga, całkowity zakaz dotykania długopisu. Dlatego jak tylko zobaczył to narzędzie w dłoni Pana Staśka, oczy zaświeciły mu się jak latarki i od razu zgodził i z zapałem przystąpił do dzieła.
- Ja, Stasiek, wzywam was, o Ludzkości! – dyktował Pan Stasiek, a Homer pisał – Trza przygotować wszystkie bomby atumowe i zrzucić na tego czarnego przebierańca i inszych Kuzmitów...
- Wolniej. – przerwał mu Homer – Bo nie nadanżam.
- I in... szych... Kuz... mi... tów!
Homer przygryzał język z przejęcia. Świadom wagi odezwy starał się, żeby wyglądała ona jak najładniej. Dlatego kółka, kreski i kropki stawiał bardzo starannie. Gdzieniegdzie w kółkach rysował oczy, a kreskom dostawiał uszy i nosy. Zajęty dyktowaniem Pan Stasiek nawet nie podejrzewał, że stawiane przez Homera esy floresy nie miały nic wspólnego z literami żadnego ze znanych i nieznanych alfabetów. To jest, absolutnie nic a nic nie znaczyły!
- I tak uratować ludzkość! – skończył dyktować Pan Stasiek.
- Lu... dzko... ś... ć. – przesylabizował Homer.
Narysował parę oczu w jajowatym kółku i podsunął Panu Staśkowi kartkę do podpisu. Ten jednak akurat spojrzał w telewizor i zamarł z wrażenia.
- To uuuun!
Na ekranie pojawiła się właśnie wysoka
- Kuzmita! Dawać tu bomby atumowe!
Pan Stasiek zerwał się z miejsca. Wyrwał krzesło z napoleońskich okopów. Zamachnął się i z całych sił cisnął nim w telewizor. Krzesło przeleciało nad teatrem wojen napoleońskich i metalowa noga wbiła się w kineskop. Huknęło i zadymiło. Telewizor eksplodował, plując ogniem i drobinami szkła. Kiedy opadł dym, w miejscu gdzie przed chwilą stał kosmita, ziała otchłań czarnej dziury.
Pan Stasiek wzniósł tryumfalnie do góry ręce i rozpoczął radosny taniec zwycięstwa.
- Hurra! – pokrzykiwał do rytmu – Uratowałem świat!
Okrzyki Pana Staśka zostały odczytanie przez obie nieprzyjacielskie armie jako hasło do ataku. Żołnierze porwali z barykad krzesła i z okrzykiem „hurra” na ustach rzucili się na siebie. Zaczęła się regularna bijatyka.
Odgłosy wojny zaalarmowały sanitariuszy,
Pan Stasiek nie mógł już tańczyć, ale wciąż mógł się wydzierać. Więc się wydzierał:
- Uratowałem świat od Kuzmitów! Należy mi się medal! Jestem wybitnym...
Jeden z sanitariuszy wetknął mu w usta zwinięty brudny gałgan ze szmaty do podłogi i ostatnie słowa uwięzły Panu Staśkowi w gardle.
***
Roton rozmyślał ponuro na gruzach ulicy Krętej o swoich ostatnich klęskach. O ucieczce robota i dziewczyny z Magenty. O rozwaleniu przez nich gwiazderów. Wreszcie o dzisiejszym
- Czy to mogły być przypadki? Zwykłe zbiegi okoliczności? – zadawał sobie w myślach pytania i od razu sam sobie na nie odpowiadał – Nie! Niemożliwe!
Master Roton nie wierzył w przypadki. Według niego we Wszechświecie panowały dwa porządki. Dobry i zły. Od rotowieków toczyła się między nimi zaciekła walka. Na śmierć i życie. Tyle, że mimo tylu jego wysiłków, w tej wojnie ciągle górą było dobro!
- Temu robotowi i Margentiance za każdym razem udaje się uciec – wykrzywił usta w gorzkim grymasie. – Tak, jakby któreś z nich miało jakąś... moc. Większą od mojej!
A przecież jego moc brała początek od samego Zorrana. Rosła przez rotowieki, wzmacniana i wzbogacana wiedzą i doświadczeniem przez kolejnych czarnoksiężników. Aż przyszła chwila, gdy jego nauczyciel, Master Kroton, przekazał ją,
- A może ktoś im pomaga w tych ucieczkach? – przyszło mu nagle do głowy. – Ktoś, kto zna wszystkie moje plany?
Jego wzrok padł na ciężarówki. Roton uświadomił sobie nagle coś, czego powinien być świadom wcześniej, dokładnie w dniu, gdy tylko postanowił stworzyć Scalory:
- Przecież układy scalone, których użyłem do ich skonstruowania, zostały wykradzione przez Zorrana Kedarowi. To nikt inny, jak Mistrz Kedar wynalazł je i skonstruował!
Dopiero teraz Master zdał sobie w pełni sprawę, jak wielki błąd mógł popełnić, używając tych części do zbudowania Scalorów.
- Bo jeśli te układy miały wgranego jakiegoś wirusa? Na przykład wirusa serca, czy duszy? I ten wirus przedostał się do organizmu któregoś ze Scalorów? I teraz sieje w nim spustoszenie? Powoduje wyrzuty sumienia
Nagle uderzyła go myśl, że przegapił jedną, najważniejszą rzecz:
- Skoro ten uciekinier... ten robot Robb jest złożony z takich samych układów scalonych jak Scalory, to znaczy, że oni są... jakby braćmi! Tyle, że ten Robb został skonstruowany przez Kedara w jednym tylko celu. Żeby przeszkodzić mi w zdobyciu władzy nad światem!
Roton poczuł nagły przypływ lęku. Przed oczami stanął mu widok jego nauczyciela Krotona, gdy ten, po trzeciej, nieudanej próbie wypowiedzenia Zaklęcia, w męczarniach pogrążał się w nicości. Ujrzał jak jego wykrzywiona z bólu i przerażenia twarz rozpływała się w czarnym i gęstym jak smoła powietrzu. W uszy uderzył go jego przeraźliwy krzyk. Po raz pierwszy dotarło do Rotona tak wyraźnie, że to samo może wkrótce spotkać i jego. Wystarczy, że nie odgadnie ostatniej litery Zaklęcia.
Aż nadto dobrze pamiętał, że możliwe były tylko trzy próby wypowiedzenia Zaklęcia. W trakcie jego odczytywania, każdy z czarnoksiężników powoli znikał. Rozpływał się w powietrzu, jakby jednoczył się z Wszechświatem. Kiedy dochodził do wyszczerbienia na brzegu medalionu, stawał przed arcytrudnym i ryzykownym wyzwaniem. Musiał odgadnąć ostatnią literę Zaklęcia Kedara.
Żadnemu z siedmiu poprzedników Rotona się to nie udało. Po dwóch nieudanych próbach każdy z nich powracał do swojej powłoki cielesnej, tyle, że nie całkowicie. Ku przestrodze, po drugiej stronie Wszechświata pozostawała ręka, a za drugim razem noga. Po trzeciej nieudanej próbie, już nie wracali w ogóle. Ginęli w strasznych męczarniach i na zawsze pogrążali się
Roton wzdrygnął się. Przeciągnął sztuczną ręką po sztucznej nodze i przeszył go lodowaty, ostry jak sztylet dreszcz. On miał już za sobą dwie nieudane próby. Teraz czekała go próba trzecia i ostateczna.
Na szczęście śmierć poprzedników nie poszła na marne. Po śmierci kolejnego czarnoksiężnika, jego uczeń przekreślał na tablicy z margentiańskim alfabetem trzy użyte przez nauczyciela litery i sam stawał się czarnoksiężnikiem. Po jego śmierci litery wykreślał jego uczeń. I tak dalej. W ten sposób, po rotowiekach, Rotonowi zostały tylko cztery ostatnie litery. Tylko i aż!
Master skrzywił się. On nie wyszkolił żadnego ucznia.
- Po co mi uczeń? – pomyślał przebiegle – Odgadnę tę literę i na mnie skończy się historia Wszechświata. Zdobędę władzę i sam stanę się Wszechświatem!
Teraz, po dwóch nieudanych próbach,
przestudiowaniu Księgi Legend i ostatnich niepowodzeniach stracił tę pewność.
- Zostały dwie litery. I tylko jedna próba!
Strach przed nicością zaatakował go ze zdwojoną siłą i oczy zalał mu pot. Z zamyślenia wyrwało go natarczywe trąbienie trucków. W ten sposób Scalory przypominały o swoim istnieniu.
Czarnoksiężnik sięgnął po transformator i kolejno przywrócił im ich właściwą, potworną postać.
- No, nareszcie, Masterze! – sapały uszczęśliwione Scalory – Nareszcie!
Długa i dramatyczna jazda przez miasto dała im nieźle w kość. Wszystko je bolało, a ich cielska były całe w sińcach i obtarciach. Zaczęły się przeciągać się i ulicę wypełnił odgłos chrzęstu kości, szelest kabli i chrobot układów scalonych.
Roton przyglądał im się podejrzliwie.
- Czy to możliwe, że wśród nich kryje się zdrajca? Czy powinienem się ich obawiać?Podniósł transformator i skierował jego dyszę na Żuja. Scalory poruszyły się niespokojnie. Nie wiedziały, co się dzieje. Przecież Master przywrócił już im ich postać. Tylko Żuj domyślił się wszystkiego z miny Rotona. Wiedział, co się zaraz stanie i rozumiał dlaczego. Operacja, którą dowodził, zakończyła się klęską, za którą właśnie on był odpowiedzialny. W służbie Rotona jedyną za to karą mogła być... śmierć! Przygotowany na najgorsze, skulił się i w tym momencie... ujrzał szansę na ratunek!
- Master! – wykrzyknął.
Roton wzdrygnął się. Jego palec odruchowo zacisnął się na guziku transformatora. Z urządzenia wystrzeliła mordercza wiązka i świsnęła Żujowi koło