- Brawo!
Margotta cmoknęła go głośno w policzek, a Robb poklepał go mocno po plecach.
- Miałeś... superowski pomysł! – powiedział z uznaniem i z odrobiną zazdrości w głosie.
Radek był z siebie naprawdę dumny. Podstęp się udał. Scalory ich nie złapały. Nikomu też nie stała się krzywda. Życie wokół wróciło do normy i klienci zajęli się zakupami. Monika znowu roztrajkotała się i pociągnęła ich ze sobą.
Nagle Radkowi serce zabiło jak werbel. Wyłowił z tłumu dwa podskakujące blond kucyki, przewiązane niebieskimi wstążeczkami.
- Magda!
Obiekt jego nieustających westchnień szedł, a raczej płynął wśród tłumu z dwiema
- Odwróć się, odwróć się! – powtarzał w myślach, ale jego zaklęcia nie zrobiły na Magdzie najmniejszego wrażenia.
Za to jemu pobielało nagle przed oczami. Przed nim stała Margotta i wymachiwała mu przed oczami rachunkiem od Moniki.
- Trzeci raz pytam, co to jest „rachunek”?!
W jednej chwili oprzytomniał i ugięły się pod nim nogi. Stali w kolejce do kasy. Byli już całkiem blisko. Z tyłu napierali na nich ludzie, a po bokach były barierki i nie mogli się już wycofać.
- W tym całym za... mieszaniu, za... zapomniałem... że trze... trzeba za... zapłacić! – wyjąkał biały na twarzy jak rachunek Moniki – Nie mam pie… pieniędzy.
- Co?!
- Wracam na stoisko! A ty lepiej znajdź te pieniądze. Tu z ochroną nie ma żartów. – wydukała i tyle ją było widać.
Był to pierwszy przypadek, kiedy to nie klienci uciekli od Moniki, ale ona czmychnęła od klientów.
- Rzeczywiście, miałeś superowski plan! Ha ha! – prychnęła Margotta do Radka i pod naporem kolejki zbliżyła się o kolejny krok do kasy – Przebrałeś nas, tylko zapomniałaś, że trzeba zazapłacić!
- Gdyby nie on – stanął w obronie Radka Robb – byłabyś już w łapach Scalorów.
- Za to teraz jestem w łapach ochroniarzy... i porywacza! – odcięła się Margotta i przesłała Robbowi piorunujące spojrzenie.
- Masz rację, to... mo... ja wina... – odezwał się z rezygnacją Radek.
Radek zmarszczył brwi. Najwyraźniej Robb i Margotta go przedrzeźniali. Jednak to nie był najlepszy moment na kłótnie. Zacisnął więc tylko zęby i nic nie powiedział. Wyciągnął pięćdziesięciogroszówkę i podał Robbowi.
- To wszystko, co mam.
- Ten krążek ze stopu metali to jest „piepieniądz”? I o to ta cała afera? – zdziwił się Robb.
Wziął od Radka monetę i obejrzał ją dokładnie ze wszystkich stron.
- Czy to znaczy, że możemy jednak „zazapłacić” i wyjść? – ucieszyła się Margotta.
- Nie mo... możemy – odpowiedział Radek z miną przestępcy prowadzonego na szafot – bo to za mało!
Popychani przez kolejkę znaleźli się przy kasie i stanęli oko w oko z potężną kasjerką z nie mniej imponującym kokiem na głowie,
- Sto pięćdziesiąt osiem – rzuciła sucho, a jej tłusty palec wylądował w gotowości na czerwonym guziku z napisem „OCHRONA”.
Radkowi nogi zrobiły się jak z waty. Był pewny, że nie uda im się uniknąć najgorszego, z wezwaniem policji włącznie. Wtedy wyjdzie na jaw, że ani Robb, ani Margotta nie mają żadnych dokumentów. Potem okaże się, że w ogóle... nie mieszkają na Ziemi i są Kosmitami, a on ich ukrywa. Wszyscy zostaną aresztowani i zanim ktoś im w cokolwiek uwierzy, Scalory, nie powstrzymywane przez nikogo, zniszczą świat...
- Płacicie? – kasjerka groźnie zaszeleściła imponującym kokiem i w powietrze wzbił się duszny zapach perfum – Bo jak nie,
Już szykowała się, by wcisnąć guzik, gdy na ladę kasy posypał się z brzękiem grad monet.
- Dobrze się składa... – Robb całymi garściami wyjmował z kieszeni kombinezonu pięćdziesięciogroszówki i wysypywał je na ladę – Nie mówiłem wcześniej, bo nie wiedziałem, że to istotne... Ale... akurat... właśnie... zupełnie przypadkiem znalazłem trochę tych metalowych krążków. I to akurat dokładnie... tyle, ile trzeba, czyli trzysta szesnaście!
Na widok wielkiej sterty drobniaków cała kolejka zbaraniała, kasjerce odebrało mowę, a Radek wybałuszył oczy ze zdziwienia. Tylko Margotta ucieszyła się na widok „piepieniędzy”.
- Brawo! Jesteśmy uratowani!
Pierwsza doszła do siebie kasjerka. Zaczęła trzepać głową tak energicznie, że kok nie wytrzymał i eksplodował na wszystkie strony strumieniami włosów jak wytrzęsiona puszka coli.
Rozległ się przeraźliwy dźwięk dzwonka i nad kasą zaświeciła się jaskrawoczerwona lampka. Natychmiast zaroiło się od groźnych, czarno umundurowanych ochroniarzy.
Wszyscy jak jeden mąż skierowali się biegiem w ich stronę.
- W nogi! – syknął Radek do Robba i Margotty, ale Robb złapał go za ramię i zatrzymał w miejscu.
- Tylko spokojnie.
- Jak nas złapią, wezwą policję i nas zaaresztu... – zaczął Radek, ale urwał.
Przy sąsiedniej kasie zauważył Magdę. Od razu wyobraził sobie, jak superowsko będzie wyglądał wyprowadzany w kajdankach, gdy nagle dzwonek alarmowy przy ich kasie ucichł. Przejmujący alarm odezwał się za to w ostatniej kasie, na drugim końcu
Zdezorientowani ochroniarze zatrzymali się. Po błyskawicznej naradzie zrobili w tył zwrot i pomknęli w tamtą stronę. Nie przebyli jednak jeszcze połowy drogi, gdy alarmy zaczęły odzywać się także w innych kasach. Ochroniarze całkiem zgłupieli. Postanowili podzielić się. Ledwo jednak któryś z nich docierał do dzwoniącej kasy, ta milkła, zupełnie jakby alarmy bawiły się z nimi w ciuciubabkę.
Widząc, co się dzieje, Kasjerka postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce.
- To oni! Są tutaj! Brać ich! – wrzasnęła.
Wzrok ochroniarzy, klientów, Magdy i jej koleżanek skierował się w jej stronę. Kasjerka wychyliła się z kasy z rękami rozstawionymi jak sidła i zdębiała. Jej obłe palce schwytały jedynie powietrze.
Siedzieli na ławce w miejskim parku
Milczeli. Robb wydawał się być zatopiony w swoich myślach. Margotta wsłuchiwała się w śpiew ptaków i podziwiała roślinność. Rosły tu kasztanowce, klony i wiele innych krzewów i drzew. Rabatki z kwiatami przypominały rozłożone na trawie wzorzyste kobierce.
- Jak opowiem tacie, że gdzieś są rośliny o liściach marantowych, a nie margentowych jak na Margencie, to mi na pewno nie uwierzy! – pomyślała i nagle posmutniała.
Zdała sobie sprawę, że może już nigdy nie wrócić na Magentę i nie zobaczyć taty, ani przyjaciół...
Pierwszy przerwał milczenie Radek:
- Mieliśmy niesamowite szczęście. Alarmy popsuły się jak na zawołanie! Gdyby nie to,
Wyczekująco łypnął oczami na Margottę a potem na Robba. Żadne z nich się nie odezwało i znów zapadła przygnębiająca cisza. Zaczął grzebać butem w ziemi. Kiedy wygrzebał już głęboką dziurę, nie wytrzymał i znów się odezwał:
- No i gdyby nie te pieniądze... Gdzie ty je znalazłeś? Mnie nawet dziesięciu groszy nie udało się nigdy znaleźć.
Robb wzruszył tylko ramionami i zatoczył głową szerokie koło, co zapewne miało oznaczać, że znalazł je gdzieś na mieście. Naraz położył palec na ustach i zaczął nasłuchiwać. W pobliżu rozległ się jakiś dźwięk, coś jak burczenie czy skrzypienie. Robb zaczął czujnie nasłuchiwać, zaniepokojony.
- Słyszeliście?
Radek skinął głową i szepnął:
- Coś całkiem blisko.
- Ja tam nic nie słyszę... – Margotta
Nasłuchiwali przez dłuższą chwilę, ale dźwięk już się nie powtórzył.
- Musimy coś robić... – odezwał się po chwili niepewnie Radek – Nie możemy tak siedzieć... bezczynnie.
- To znaczy... co masz na myśli? – zainteresowała się Margotta – Co robić?
- To ja... mam... to znaczy miałem... uratować świat. To znaczy, nie świat, tylko kogoś ważnego... wyjątkowego... To znaczy... – Robb jąkał się zupełnie jak Radek – Klucz do... uratowania świata.
- Może zdradzisz nam w końcu ten tajemniczy plan! – równocześnie zaproponowali Radek i Margotta.
- Plan zawiódł... – Robb mówił cicho, jakby tylko do swoich myśli – Wszystko dzieje się nie tak... Może dlatego, że to wszystko za długo trwało? Plan leżał, leżał, aż się w końcu całkiem zleżał. A może
- Uratowałeś?!
Margottę ze złości aż poderwało z ławki. Stało się to tak nieszczęśliwie, że prawa stopa wpadła jej w wygrzebany przez Radka dołek. Tylko mocny uchwyt Robba uchronił ją od upadku. To ją natychmiast zezłościło. Szarpnęła się i zaczęła ciskać w Robba gromami:
- Czy ja cię prosiłam żebyś mnie ratował?! Nie! Chciałam żebyś mnie wypuścił! Trzeba było mnie zostawić!
- Tego nie mogłem zrobić... – zimno odparł Robb.
- Nie? Czyżbym była taka ważna? A może taka wyjątkowa?
- Nie.
Odpowiedź Robba jeszcze bardziej zeźliła Margottę. Poczerwieniała i już miała rzucić
- Nie miałem instrukcji na wypadek, gdyby ktoś wtargnął do statku i...
Margotta nie pozwoliła mu dokończyć.
- Ciągle jakieś plany, instrukcje, klucze! – wystrzeliła, a pomiędzy jej ściągniętymi brwiami pojawiła się jak błyskawica na burzowym niebie głęboka zmarszczka. – A własnego rozumu nie masz? Szkoda, że nie znalazłeś go razem z tymi... piepieniędzmi!
Słowa Margotty podziałały na Robba jak ukłucie szpilki na nadmuchany balon. Wystrzelił do góry, jakby chciał rzucić się na Margottę. Zamiast tego odwrócił się na pięcie i szybkim krokiem zaczął oddalać się żwirową alejką. Białe kamyczki zachrzęściły głośno pod jego stopami.
- Robb! Co robisz? Gdzie idziesz?
Radek poderwał się z ławki i zrobił kilka kroków, jakby chciał go zatrzymać, ale Robb był już daleko i nawet się nie odwrócił. Radek
- No, po... wiedz mu coś.
Margotta wzruszyła ramionami. Po chwili jednak przyłożyła do ust zwinięte w trąbkę dłonie i nabrała powietrza:
- Szerokiej drogi! Idź i porwij sobie teraz kogoś innego!
Zawołała, po czym sama ruszyła energicznym krokiem w przeciwnym kierunku i Radek został sam. Był całkowicie skołowany. Patrzył ze ściśniętym gardłem, to na Robba, to na Margottę. Wiedział, że koniecznie musi ich zatrzymać. Nie chodziło mu nawet o ratowanie świata. Nie myślał teraz o Wszechświecie, Scalorach i Rotonie. Po prostu... bardzo polubił tę dziwną parę. Z nikim przez całe swoje kilkunastoletnie życie nie przeżył tyle, ile z nimi w ciągu tego jednego dnia. Zżył się z tym Robbem i Margottą i teraz bezradnie patrzył jak odchodzą i znikają za przeciwległymi zakrętami alejki.
- Robb! Zaczekaj! – krzyknął, co sił
Był tak zdenerwowany, że nie mógł wykrztusić słowa, choć miał je na końcu języka.
- Uratowałeś niewłaściwą osobę! – dokończył, ale Robb właśnie zniknął za ścianą zieleni.
Radek odwrócił głowę. Po drugiej stronie alejki nie było też śladu po Margotcie. Zrezygnowany ciężko opadł na ławkę. Czuł rozpacz. Bał się, że już nigdy nie zobaczy tego sztywnego, oschłego chłopaka, ani tej sympatycznej, choć nieznośnej dziewczyny. Schował twarz w dłoniach i wtedy dobiegły do jego uszu dwa równoczesne okrzyki:
- Że co?
Na obu końcach alejki wychylały się zza krzaków głowy Robba i Margotty. Ze zdziwieniem patrzyli to na Radka, to na siebie.
- To znaczy, że jak? – krzyknął Robb.
- Co niby masz na myśli? – zawołała Margotta.
- To znaczy, że wca... wcale nie wiemy,
Jego słowa zaintrygowały nie tylko Robba, ale i Margottę. Żwirowa alejka zachrzęściła pod ich stopami. Po chwili znów cała trójka siedziała na ławce, a Radek podekscytowanym głosem wytłumaczył im, co miał na myśli:
- Może ten twój plan wcale się nie ze... zepsuł? Może uratowałeś właśnie tę osobę, którą mia... miałeś uratować! Przecież nie wiesz, kto to mia... miał być ten Klucz, nie?
- Tak – potwierdził niepewnie Robb – To znaczy... nie... To znaczy... chciałem rzec, że tak, nie wiem.
- No, widzisz! – ucieszył się Radek – A jeśli to właśnie Margotta?! Jeśli to właśnie ją miałeś uratować? Bo to właśnie ona jest tym Klu... Kluczem?
Robb spojrzał uważnie na Radka. Widać było, że zastanawia się nad sensem jego słów. Po chwili przeniósł spojrzenie na Margottę. Zlustrował ją krytycznym wzrokiem, po czym
- Kiepski pomysł!
- Mówiłam, że on mnie nie uratował, tylko porwał! – odcięła mu się momentalnie Margotta.
- Zaczekajcie.
Radek starał się jak tylko mógł studzić emocje. Niezrażony kolejnym niepowodzeniem, zwrócił się do Margotty z pytaniem:
- Masz jakieś zdolności?
Margotta zaniepokoiła się i podejrzliwie spojrzała na Radka.
- Zdolności? To znaczy, że co? Co to są te zdolności?
- To jest coś takiego... niezwykłego, co każdy posiada, chociaż czasami sam o tym nie wie. Przecież musisz jakieś mieć!
- Hmmm, niezwykłego...
Margotta zmarszczyła brwi. Zastanawiała się przez moment, po czym wzruszyła ramionami i pokręciła przecząco głową.
Przerwał, gdyż w pobliżu znów rozległo się to samo tajemnicze burczenie, które już wcześniej tak zaniepokoiło Robba. Wyglądało na to, że coś nieznanego czaiło się w pobliżu. Zaniepokojeni, zaczęli nasłuchiwać. Kiedy chwilę później burczenie powtórzyło się, Robb wycelował palec w Margottę.
- To ona tak burczy!
- Sam burczysz! – burknęła dziewczyna i od razu zaczerwieniła się od uszu po sam czubek nosa.
- Co? Jak?
Radek z niedowierzaniem nachylił się w jej stronę i nastawił ucha.
- Co to, wizjówka jakaś jestem, żeby się we mnie wsłuchiwać, czy jak?! – obruszyła się dziewczyna i odsunęła się na koniec ławki.
Niewiele to jednak dało. Ławka była krótka i kiedy po chwili znów zaburczało, Radek nie miał już wątpliwości:
- Robb ma rację. To ty tak burczysz!
Margotta spuściła oczy.
- Przepraszam. – przyznała cicho – To w brzuchu. Tak dawno nic nie jadłam...
Radka aż poderwało.
- Ale ze mnie kretyn! – klepnął się dłonią w czoło, aż plasnęło – Ja wypytuję ją o zdolności, a jakie można mieć zdolności, kiedy w brzuchu burczy? Chyba tylko do jedzenia właśnie...
- My... myślałam, że wy nic nie je... jecie tutaj... – tłumaczyła się Margotta, podczas gdy Radek zanurzył ręce w plecaku i zaczął w nim grzebać.
- Zaraz, zaraz... Mam! – wykrzyknął naraz tryumfalnie i wyciągnął ze środka zawiniętą w papier śniadaniowy kanapkę.
Rozpakował i przełamał ją na dwie nierówne części. Większą wręczył Robbowi, a mniejszą
- Proszę.
Margotta trzymała swoją część w dwóch palcach i oglądała ją ze wszystkich stron. W pewnej chwili powąchała, po czym zajrzała do środka.
- Nic specjalnego. – speszył się momentalnie Radek – Z serem i pomidorem. Trochę mi się... no… wygniotła, ale to nie przeszkadza w smaku!
Dziewczyna z wyraźną rezerwą podniosła kanapkę do ust i... ugryzła.
- To jest... – krzyknęła jeszcze z pełnymi ustami – Naprawdę superowskie! No, śmiało! Robb, nie bój się, spróbuj!
Robb powąchał kanapkę, ale nie ugryzł. Za to Margotta spałaszowała swoją porcję w oka mgnieniu. Ciamkała przy tym, mruczała i głośno przełykała. Gdy skończyła, Radek powrócił do tematu zdolności:
- A może... potrafisz przewidywać przyszłość? Albo... na przykład... czytać
Po każdym kolejnym pytaniu Margotta kręciła przecząco głową.
- Lewitować?
Margotta zmarszczyła czoło i ponownie zaprzeczyła.
- Przemieszczać się w czasie...? Znikać? Nic?
- Nic! – podsumowała smutno Margotta.
Robb machnął z rezygnacją ręką.
- A nie mówiłem? Szkoda gadać...
- Nic a nic? – Radek nie mógł pogodzić się z porażką – Przecież... jesteś kosmitką!
- Dla nas to ty jesteś kosmitą! – odpalił Robb.
- Właśnie! – ożywiła się Margotta – Może ty masz jakieś zdolności?
- Ja? – zmieszał się Radek – No... mówiłem, że każdy ma jakieś zdolności, ale... wiesz, czasem zdarzają się wyjątki... i ja właśnie jestem tego najlepszym przykładem!
Znowu zapadła cisza. Radek i Margotta
- Ja tylko miałem uratować kogoś, kto miał mieć ta… zdolności. Ale nawet to mi nie wyszło...
Opanowało ich przygnębienie.
- Jest źle? – spytała po chwili Margotta.
- Nie, skądże... – skrzywił się gorzko Radek – Zbliża się zagłada świata. Atakują nas groźne potwory, dowodzone przez jakiegoś okrutnego czarnoksiężnika Rotona... Tylko my możemy... się temu przeciwstawić! Tyle, że... nie wiemy jak! To znaczy, nikt z nas nic nie potrafi! Nie ma żadnych zdolności!
- Mam! – krzyknęła Margotta tak głośno, że z pobliskiego drzewa uciekło z furkotem stadko rozćwierkanych wróbli – Zupełnie o tym zapomniałam. Umiem mówić od tyłu. Jeżeli powiesz jakieś zdanie, to ja powtórzę je od tyłu. No, powiedz coś, a ja...
Urwała wpół zdania, widząc, że Radek i Robb mają takie miny, jakby zjedli po kilo pieprzu.
Wstał. Margotta też się podniosła. Radek bez zastanowienia poderwał się i złapał ich mocno za ręce.
- Może osobno, żadne z na... nas nie ma jakiś zdo... zdolności, ale razem...
- Razem? – powtórzyli równocześnie Robb i Margotta.
- Razem... możemy coś wymyślić... Zresztą... jakie mamy wyjście?
Radek mówił jak w gorączce. Z każdym słowem coraz bardziej brakowało mu tchu.
- Musimy trzymać się… razem. Dopóki istnieje świat... Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Jak… trzech Mu… szkieterów!
Ledwo skończył, odetchnął głęboko. Jego podniosły nastrój nie udzielił się nikomu. Margotta i Robb uparcie milczeli. Radka także powoli zaczęła ogarniać rezygnacja. Puścił ich
- Nie pojmuję, kto to są ci... Szkieterowie... Ale jeśli już, to nie trzech, tylko czterech!
Radek zatrzymał się i spojrzał za siebie. Robb i Margotta siedzieli z podkulonymi nogami. Przed ławką stał mały kundelek. Był cały w łaty, jakby jakieś dziecko pociapało go farbami. Jego podłużny pyszczek zaczynał się czarnym wilgotnym noskiem, a kończył uszami, z których jedno, a konkretnie prawe, sterczało wyzywająco do góry. Z przodu błyszczały czarne, szelmowskie oczka. Wizerunku dopełniał zakręcony jak sprężyna ogon, którym pies merdał, nie spuszczając ze ślepiów Robba.
Radek od razu go rozpoznał. To był ten sam pies, który rano tak energicznie obszczekiwał Robba i Margottę na ulicy, a jego nawet
capnął za nogawkę.
- Najwyraźniej polubił Robba – odezwała się Margotta.
- Raczej jego kanapkę – uśmiechnął się pod nosem Radek i ostrożnie usiadł na ławce.
- Nie zjadłeś? – wykrzyknęła Margotta do Robba. – Ależ to przecież jest pyszne! Nie bój się, spróbuj.
- Nie czuję głodu – mruknął Robb – Dumam, że to się bardziej przyda komuś innemu.
- To ładnie z jego strony, że chce się ze mną podzielić. – ucieszył się Radek w myślach, ale od razu srodze się zawiódł.
Robb podsunął kanapkę... psu. Ten zamerdał ogonem, ale nie podszedł. Warknął tylko cicho i nawet cofnął się o krok.
- Jeszcze grymasi, kundel jeden! – pomyślał Radek i przełknął głośno ślinę.
Robb odłamał kawałek kanapki i rzucił przed siebie. Piesek podskoczył do przodu, kłapnął szczękami i pochłonął łapczywie kęs, zanim ten jeszcze zdążył upaść na ziemię. Oblizał się
- Musiał być bardzo głodny – stwierdził Robb.
- Nie tylko on – Radek spojrzał z ukosa na psa.
Przełknął głośno ślinę i wyciągnął przed siebie otwartą dłoń skierowaną wierzchem do góry.
- To co? – odezwał się uroczystym głosem – Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego? Jak trzech Muszkieterów?
- Jeśli już – Margotta położyła swoją dłoń na dłoni Radka – to troje!
- Jeśli już… to czworo. Czworo tych... Szkieterów. – Robb wskazał ruchem głowy na psa.
Kundelek zamerdał podkręconym ogonkiem. Następnie wskoczył na ławkę, polizał ich po złączonych dłoniach, jakby w ten sposób przystępował do ich przymierza, po czym...
- Miau! – radośnie zamiauczał.
Radka poderwało, jakby raził go piorun. Uczynił to tak gwałtownie, że siedząca obok Margotta pisnęła ze strachu i podskoczyła jak ukłuta szpilką. Tylko Robb zachował stalowe nerwy, ale i on się zaniepokoił:
- Co się stało?
- Ten pies zamiauczał! – wykrzyknął Radek.
- To dobrze – Robb wzruszył ramionami – Potwierdził, że chce być z nami tym… Szkieterem.
- Mu! Mu... szkieterem. Nie rozumiecie? Psy nie miauczą!
- Nie? – zdziwiła się Margotta – A co robią?
- Oprócz tego, że gryzą! – nie omieszkał przypomnieć Robb.
- Psy szczekają! – gorączkował się Radek - Nie pamiętacie? O tak: Hau! Hau! – zaszczekał w kierunku psa.
- Miau! – odpowiedział mu kundelek i, jakby tego było mało, głośno prychnął.
- Może tylko czasem sobie miauczy
– wzruszył ramionami Robb – Przecież Ziemianie też nie muczą, a ty przed chwilą muczałeś.
- Nie muczałem, tylko cię poprawiałem. – tłumaczył Radek – Że nie żadni Szkieterowie, tylko Muszkieterowie. A psy nie miauczą. Miauczą tylko koty!
- To może w takim razie to jest kot? – Robb przyjrzał się kundelkowi z ciekawością, ale i z odrobiną nieufności – Czy koty też gryzą?
- Gryzą i drapią. Ale to nie jest kot, tylko pies! – stanowczo stwierdził Radek. – Zresztą rano przecież jeszcze szczekał!
- To tylko znaczy, że szybko się uczyyy... – Margotta głośno ziewnęła.
- Ja myślę, żeee... – Radek też nie zdołał opanować potężnego ziewnięcia.
- ... że wszyscy powinniśmy odpocząć! – dokończył Robb – Jest już późno i dzisiaj nic więcej nie wydumamy!
- No to, może... pójdziemy do mnie? – zaproponował Radek i pierwszy ruszył
z miejsca.
Nie wiadomo kiedy zapadł zmrok. A przecież czerwcowe dni są najdłuższe w roku. Znaczyło to, że już było dobrze po dwudziestej pierwszej.
- Na szczęście dzisiaj mama późno wraca z dyżuru. – przypomniał sobie – Nie będę się musiał tłumaczyć, co tak długo robiłem i gdzie byłem. No i uda mi się przemycić tę dwójkę do mojego pokoju.
Szli całą szerokością żwirowej alejki. Radek odwrócił się i zauważył, że za nimi biegł piesek. Przebierał szybko krótkimi nóżkami i merdał zakręconym ogonkiem. Wycelował w niego palcem i odezwał się rozkazującym tonem:
- Pies zostaje!
Kundelek stanął jak wryty.
- Ale dlaczego...? – wystąpił w obronie psa Robb. – Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Uleciało ci z głowy? Czterej ci... Szkiete... Muszkiete...
- Muszkieterów było troje... – odezwał się Radek – to znaczy trzech. A poza tym, Muszkieterami byli lu...
Chciał powiedzieć „ludzie”, ale ugryzł się w język. Margotta i Robb w zasadzie przecież ludźmi wcale nie byli.
- A w ogóle, to mama zabroniła mi sprowadzać do domu psy... i koty też. – dodał na wszelki wypadek i nie czekając na pozostałych ruszył z miejsca.
Margotta i Robb z ociąganiem dołączyli do Radka. Tylko kundelek pozostał samotnie na środku alejki. Pomiaukiwał cicho i ze smutkiem patrzył na oddalającego się Robba. Ten z każdym krokiem szedł coraz wolniej. Nie mógł pogodzić się z myślą, że piesek musi zostać. Coś go ciągnęło do tego... zwierzakka. Ktoś normalny mógłby czuć obawę przed takim... nie wiadomo czym, ni to psem, ni kotem.
- Tak, ale ja przecież wcale nie jestem
- Tylko się pośpiesz – zgodził się Radek – Musimy zdążyć przed powrotem mojej mamy.
***
Pod wieczór ulice miasta opustoszały. Sklepy, w tym także i „Centrum Handlowe”, były już pozamykane. Uliczne latarnie, światła w oknach i lampy przy bramach wejściowych do budynków usiłowały rozgonić zapadły szybko mrok. Wszystko wyglądało tak, jakby nic szczególnego się nie wydarzyło i nie było żadnej inwazji potworów. Pozorny spokój skutecznie usypiał czujność i mogło się wydawać, że światu nic nie zagraża. Ale to były tylko pozory. Gromadziły się już nad nim gęste, czarne chmury.
Radek prowadził. Robb i Margotta szli za nim
bez słowa. Wszyscy czuli narastające szybko zmęczenie. W pewnej chwili od strony Robba rozległo się wyraźne burczenie.
- Teraz ty burczysz! – wykrzyknęła z satysfakcją Margotta. – Trzeba było zjeść kanapkę samemu, a nie dawać psu.
Radek rozłożył ręce.
- Przykro mi, drugiej nie mam. Ale w domu coś się znajdzie, mam nadzieję...
Sam był już tak głodny, że prawie skręcało mu kiszki.
- Jak wam przeszkadza, to mogę iść z tyłu. – odezwał się Robb.
Zwolnił i mimo protestów Radka i Margotty od tej chwili szedł w pewnej odległości za nimi. Nie uszedł kilku kroków, kiedy jego płaszcz poruszył się i zza pazuchy wysunął mu się... mały, łaciaty pyszczek z jednym stojącym i drugim oklapniętym uchem. Robb łypnął okiem w kierunku Radka i Margotty, ale na szczęście żadne z nich nie patrzyło w jego stronę.
W odpowiedzi zwierzak polizał go po nosie.
- Błe, mokre. – skrzywił się Robb i wytarł nos rękawem. – Przestań to robić! I przestań mruczeć.... Mruczku. O! Od dziś właśnie tak będę cię zwał. Mruczek.
- Mruczek... – zamruczał pies i zadumał się.
Kiedyś, w odległym szczenięctwie, kiedy miał swój dom, miał oczywiście też i swoje imię. Ale jakiś czas temu został porzucony. Jego ludzka rodzina wysadziła go z samochodu i pojechała na wakacje. Od tej chwili żył na ulicy. Żywił się odpadkami znalezionymi na śmietniku. Był bezpańskim kundlem o z czasem zapomniał, jak miał na imię. Tak było, aż do teraz, kiedy od tego dziwnego osobnika, który chował go pod płaszczem, dostał swoje nowe imię. To nic, że kocie, grunt, że własne. Czarne, wielkie oczy Mruczka zabłysły ze wzruszenia jak gwiazdy na niebie.
Dziewczyna jednak zdawała się go nie słyszeć. Szła zamyślona z głową zadartą do góry. Widząc to, Radek zażartował:
- Chcesz odfrunąć?
Twarz Margotty zadrżała, jakby miała się zaraz rozpłakać i Radek od razu tego pożałował swojego żartu.
- „Pewnie wypatruje na niebie swojej rodzinnej planety” – pomyślał i spojrzał w czyste, rozgwieżdżone niebo nad ulicą.
- Nie... Ja tylko... Szukam bąbbli! – odpowiedziała cicho Margotta.
- Bąbli? – zdziwił się Radek.
- No tak, bo... chce mi się pić. – wyjaśniła.
- Aaa! Ale... picie nie spadnie ci z nieba.
- Nie? – tym razem zdziwiła się dziewczyna.
- „Dziwna ta Margotta...” – pomyślał Radek, ale na głos powiedział – Picie kupuje się
- O jej! To nie macie tu bąbbli?
Margotta zrobiła wielkie oczy i zaczęła opowiadać Radkowi, jak to na Margencie, gdzie jest zawsze gorąco, unoszą się w powietrzu kolorowe, wypełnione różnymi rodzajami pysznych soków bąbble. I że wystarczy tylko wbić w taki bąbbel rurkę i pić ile dusza zapragnie. Dalej opowiedziała mu, jak ze swoimi przyjaciółmi, Pattrojem, Rakkiem, Makkiem, po wspólnej zabawie na złomowisku w chowwańca wbijali rurki w jeden bąbbel i tak razem gasili pragnienie pysznym sokiem. A kiedy była mała, często z tatą grała bąbblami w najróżniejsze gry. Musiała uważać, bo bąbble potrafiły nagle pękać i opryskać kolorowym, lepkim sokiem całe ubranie. Zwłaszcza sok z owoców catangi plamił najbardziej, ale za to był najsmaczniejszy. Ona wprost go uwielbia... to znaczy... uwielbiała...
Rozdział Piąty
Przybycie Rotona
Zza horyzontu wyłonił się wielki potwór. Swoim cielskiem wypełnił całą ulicę. Stąpał ciężko i przeraźliwie ryczał. Przednimi łapami strącał dachy, a ogonem kruszył ściany kamienic. Niszczył wszystko, co napotkał po drodze, siejąc wokół strach i przerażenie. Na głowy uciekających w panice ludzi spadały cegły, a z rozbitych okien sypało się szkło.
- Scalory! – wrzasnął Robb i poderwał się na równe nogi.
- Co w tym śmiesznego? – wrzasnął Robb – Oni tam giną! Twoi... Ziemianie! Cały Świat ginie, a ty...
- Spo... spokojnie. – przerwał mu Radek, niemal krztusząc się ze śmiechu. – To tylko film. „Godzilla”. Taki horror, to znaczy... żeby się bać.
- Bać się? To wy tak lubicie się bać? – nie mógł się nadziwić Robb. – Dlaczego? Co w tym jest takiego, że samemu chce się bać!
- No... po prostu...
Radek nie wiedział, co odpowiedzieć. Dawniej lubił się bać. Ale teraz wszystko było inaczej.
- Tak na niby, to jest fajne. Gorzej bać się naprawdę.
Jak tylko przyszli do domu Radka, zjedli kolację. Nawet Robb chyba w końcu zgłodniał, bo już bez oporów wziął talerzyk z kromką chleba i resztką wczorajszego sera. Dołożył
Kiedy skończyli jeść, Radek zaproponował, żeby przed powrotem mamy pooglądali telewizję.
- Może dowiecie się czegoś o życiu na Ziemi i o zwyczajach ludzi.
- Ja jestem już zmęczona – zaprotestowała Margotta i na dowód szeroko ziewnęła – Wolę się szybko wykąpać i pójść spać. A jutro wszystko mi opowiecie.
- Najgorsze jest to – Robb z ponurą miną zaczął bawić się pilotem i przełączać kanały w telewizorze – że przeminął cały dzień, a my nie dzierżymy żadnego planu, jak pokonać Scalory.
- Już raz je przecież pokonaliście – przypomniał Radek – Rozbiliście ich statki w Kosmosie. I to bez żadnego planu.
- Nie „liście”, tylko „jaście”! To ja wypuściłam paliwo i pokonałam Scalory.
Właśnie wyszła z łazienki i wyglądało na to, że po kąpieli odżyła.
- A skoro raz mi się udało, to zawsze może udać się drugi raz!
- Może... ze Scalorami… – zgodził się ponuro Robb – Ale nie z Rotonem.
Margotta wzruszyła ramionami.
- Roton na szczęście jest daleko, więc…
- Cicho! – bezceremonialnie przerwał jej Radek.
Margotta spojrzała na niego z wyrzutem i już chciała coś mu coś odpalić, ale on nie zwracał na nią uwagi. Wpatrywał się w ekran telewizora, na którym dwaj ubrani w białe fartuchy sanitariusze prowadzili kogoś zasznurowanego w kaftan bezpieczeństwa.
- Pamiętacie go?
Radek wyrwał Robbowi pilota i pogłośnił dźwięk.
- Pan Stasiek – powiedział Robb i mimowolnie pomacał się po głowie. – Co oni z nim robią?
- A co to jest dom wariatów? – spytała Margotta, ale zanim Radek zdążył jej odpowiedzieć, Pan Stasiek wrzasnął do mikrofonu podsuniętego mu przez biegnącego obok z całą ekipą telewizyjną Redaktora:
- Był cały czarny! Wielki i czarny!
Redaktor zrobił wyraźne oko do widzów i udając pełną powagę zwrócił się do Pana Staśka z pytaniem:
- A przypadkiem nie zielony? Albo na przykład... różowy w zielone paski?
- Czarny! Jak pirat. I miał na głowie wielkie kły. Jak lew, bynajmniej!
Sanitariusze dotarli do karetki i próbowali wepchnąć Pana Staśka do środka. Ten jednak skutecznie zaparł się nogami o rozsuwane drzwi.
- Sami państwo widzą. Tak kończy się kolejna historyjka o ufoludkach... – komentował całą sytuację Redaktor. – Dowodzi to tylko jednego: żadnych Ufoludków
W tym momencie Pan Stasiek, jakimś cudem zdołał się wyrwać z łap sanitariuszy. Podbiegł do Redaktora i zaczął wykrzykiwać do mikrofonu:
- Czarny jak pirat! Bez nogi! To znaczy z nogą, ale sztuczną... i ze sztuczną ręką. Ludzie! Ziemianie! Un wylądował! Strzeżcie się go!
Sanitariusze pochwycili Pana Staśka i po krótkiej szarpaninie udało im się wreszcie wepchnąć go do karetki. Zasunęli za nim z hukiem metalowe drzwi i sami wskoczyli do środka. Po chwili pogotowie ruszyło na sygnale i skierowało się prosto do Zakładu Psychiatrycznego „Nowe Życie”.
Margotta, Robb i Radek spojrzeli po sobie znacząco i w jednej chwili się zrozumieli. Jak na komendę cała trójka wypowiedziała cicho jedno przerażające słowo:
***
- Robb, śpisz? – zapytał szeptem Radek, choć doskonale wiedział, że po wiadomości o przybyciu Rotona nikt nie byłby nawet w stanie zmrużyć oka.
- Nie. – odpowiedział cicho Robb.
- Nie musicie szeptać. – odezwała się Margotta – Ja też nie śpię.
Radek przygotował dla wszystkich spanie na górze, w swoim pokoju. Nie był to duży pokój, raczej pokoik. Bo też i cały dom, w którym mieszkał z mamą, był nieduży. Ale na większy nie mogli sobie pozwolić. Zresztą i po co? Taki był w zupełności wystarczający dla dwóch osób. Radek nie miał żadnych przyjaciół i nikt go nie odwiedzał. Aż do dzisiaj.
Swoje łóżko odstąpił Margotcie, a dla siebie i Robba rozłożył koce na dywanie. Kiedy zgasił światło, rozbłysły bladozielonym
- Jak pięknie. Jak prawdziwe Niebo. – wstchnęła Margotta i od razu zaczęła sobie wyobrażać, że jeden z tych świecących punkcików to planeta Margenta.
- Skąd się wziął ten... Roton? – zapytał Radek – Jak to się zaczęło? Dlaczego pojawiło się zło?
- Wszystko to przez pewien zespół reakcji chemicznych zwanych... „miłością”.
- Miłość to nie żaden zespół... tylko uczucie. Wspaniałe, wielkie... i dobre! – zaprotestowała Margotta, ale w tej samej chwili uświadomiła sobie, że w zasadzie to ona jeszcze nie przeżyła takiej wielkiej miłości.
Nie przeżyła nawet i mniejszej... A tak naprawdę, to w ogóle nie przeżyła jeszcze żadnej miłości!
- Być może... – zawahał się Robb. – Może to i było wielkie uczucie... Nie znam się na
tym. Wolę rozprawiać o faktach. W Legendzie stoi, że całe nieszczęście zaczęło się wtenczas, gdy uczeń Mistrza Kedara, Zorran, zapadł na ten zespu… to znaczy na tę... „miłość” do księżniczki Mirelli.
- Księżniczki? – ożywiła się Margotta – Jak ona wyglądała?
- Czy to jest teraz najważniejsze? – zniecierpliwił się Radek – Księżniczki zawsze wyglądają tak samo.
- Legenda rzecze – odparł niezrażony Robb – że... miała oczy koloru marantowomigrowego i długie, jasnocatangowe włosy...
- To tak jak ja. – ucieszyła się Margotta.
- Teraz masz krótkie. – wtrącił się Radek – Robb, powiedz lepiej, co było dalej?
- Mirella nie odwzajemniała miłości Zorrana. Młodzieniec wykradł więc Mistrzowi księgę do czarnej magii i za pomocą eliksiru, przyrządzonego przez siebie na podstawie jednej z recept z tej księgi, omal nie pozbawił
- Co? – Margotta poderwała się tak gwałtownie, że aż zajęczały żałośnie sprężyny radkowego łóżka – Chciał ją zabić?
- Wtedy nie. Tylko chciał w ten sposób zdobyć jej miłość. Ale dla pewności podał jej potrójną, jak się okazało, niemal zabójczą dawkę eliksiru. Kiedy księżniczka wyzdrowiała, nie chciała nawet słyszeć o uczniu Kedara. Nie chciała go też więcej widzieć... To właśnie wtedy w sercu odrzuconego młodzieńca na dobre zagościło zło. Jasny płomień miłości zmienił się w czarny ogień nienawiści. Zorran zapragnął straszliwej zemsty!
- Na księżniczce? – spytał Radek.
Opowieść Robba wciągnęła go nie mniej, niż Margottę.
- Na Mirelli... i na całym świecie! – odrzekł Robb i zamilkł.
Przez chwilę nikt się nie odzywał. W ciemnym pokoju słychać było tylko ich przyśpieszone
- Na szczęście Król i Kedar przewidzieli to i postanowili temu przeciwdziałać. – podjął po chwili swoją opowieść Robb – Mistrz z bólem serca zobowiązał się zlikwidować zło w zarodku. Do tego czasu mieli ukryć Mirellę. Ale Zorran podsłuchał ich rozmowę...
- To straszne! – wzdrygnęli się równocześnie Margotta i Radek.
- Następnej margenocy Mistrz zakradł się do komnaty Zorrana. W ręku dzierżył likwidator. Miał na zawsze zamienić ucznia w głaz, lecz... im dłużej wpatrywał się w Zorrana, tym bardziej nie był do tego zdolny. Nie mógł uczynić zła, nawet by ratować świat.
Robb przerwał i znów zapadła pełna napięcia cisza.
- Ale co się stało? – spytała zniecierpliwiona Margotta.
- Tego właśnie nie wiadomo... Mistrz już nie wydostał się z komnaty Zorrana.
- A jak wyglądał ten Kedar? – zapytał Radek.
Głos mu wyraźnie drżał, jakby był bardzo czymś poruszony.
- Czy to jest teraz najważniejsze? Czarnoksiężnicy zawsze wyglądają tak samo. – przedrzeźniała Radka Margotta.
- Kedar zawsze wdziewał białe szaty – odpowiedział spokojnym głosem Robb.
- To by się zgadzało! – wykrzyknął Radek tak gwałtownie, że aż Robb i Margotta podskoczyli na swoich legowiskach.
- Co?!
- W dzieciństwie, kilka razy powtarzał mi się taki sen: ubrany na biało starzec wchodził w nocy do mrocznego pomieszczenia, w którym spał jakiś chłopak. Celował do niego z dziwnej broni, ale nie strzelał. Nagle chłopak otwierał oczy. Zrywał starcowi z szyi kamienny medalion i...
- I co? – nie wytrzymała Margotta.
- Nic. W tym momencie zawsze budziłem się
- Raczej ujrzałeś w nocy jakiś... horror w tej waszej wizjówce. – odezwał się sceptycznie Robb – Ten co mówiłeś, żeby się bać...
- A co zdarzyło się dalej? – spytała Margotta.
- Wszystko się dokonało dziewięćdziesiątej piątej margenocy, trzydziestego drugiego margemiesiąca, dziewięć tysięcy dziewięćset dziewięćdziesiątego pierwszego margeroku! Z komnaty Zorrana rozległ się przejmujący krzyk Mistrza. Po chwili wybiegł stamtąd Zorran. Wyglądał jak oszalały. W dłoniach kurczowo ściskał wyszczerbiony medalion z Zaklęciem. Kedar zawsze nosił go na szyi i nigdy nie zdejmował. Zorran pobiegł do pokoju Mirelli. Zapewne chciał ją porwać, ale księżniczka była już dobrze ukryta. Wtedy pognał do komnaty króla. Zamierzał wydobyć z niego
- Na Katyllę... – westchnęła Margotta.
Była wstrząśnięta. Także na Radku historia Robba wywarła piorunujące wrażenie.
- A co się stało z księżniczką? – spytał.
- Zanim została ukryta, Mistrz użył magii i odjął jej pamięć. Uczyniło to, żeby nie zdradziła się, że pochodzi z królewskiego rodu. Otrzymała jedynie jakiś znak rozpoznawczy, o którym wiedzieli tylko król i Mistrz.
- Och! – westchnęła głęboko poruszona Margotta – Ale historia.
- Tyle, że Zedjusz zginął z rąk Zorrana, a i Mistrz...
- Właśnie, co się stało z Kedarem?
- Tego nikt nie wie. Kiedy nadbiegły straże, zauważyły w komnacie Zorrana szaty Mistrza. Ułożyły się tak, jakby to sam Mistrz w nie
odziany leżał na kamieniach posadzki. Jednakowoż wewnątrz tych szat nie było, ani żywego Kedara, ani jego ciała. Od tamtego czasu wszelki słuch po nim zaginął.
- A... co z Zorranem? – zapytał cicho Radek.
- Umknął. Zabrał medalion oraz kilka wynalazków Kedara i zniknął... Legenda rzecze, że próbował odnaleźć Mirellę, ale po wielu margelatach bezskutecznych poszukiwań osiedlił się w Mgławicy Czarnego Wiru. Tam on sam, a potem jego uczeń, a wreszcie uczeń jego ucznia, próbowali wypowiedzieć do końca Zaklęcie Kedara i zdobyć władzę nad światem. Bezskutecznie. I tu dochodzimy do Rotona... Radek? Margotta?
Odpowiedziała mu cisza. Słychać było tylko tykanie budzika na biurku i miarowe oddechy. Odczekał jeszcze chwilę, po czym usiadł na swoim posłaniu. Pogrzebał w kieszeni kombinezonu i ostrożnie wyjął z niej kanapkę i parówkę. Powąchał i cicho psyknął.
***
Ślepia Scalorów jak reflektory punktowe rozświetlały ciemności i śledziły jedną postać: Mastera Rotona.
- To miało być bez hałasu?! To tak wygląda wtopienie się w tło?! – Master przemaszerował przed stojącymi w szeregu Scalorami, waląc wściekle kikutem o posadzkę – Bez strzałów, pustoszenia i palenia?!
Był środek nocy. Ziemskie miasto spało i światła we wszystkich budynkach i mieszkaniach były już dawno pogaszone. Tylko z usytuowanej na przedmieściach opuszczonej hali przemysłowej wydostawały się przez szpary i pozbawione szyb otwory okienne ostre błyski światła.
Hala była na tyle wysoka, że Scalory mogły stać wyprostowane. Mimo to kuliły się ze zwieszonymi łbami i ze strachu szczękały kłami. Mrugały też nerwowo, co sprawiało, że ich ślepia świeciły jak lampy stroboskopowe.
- Tyle zamieszania, tyle zmarnowanych pocisków... i co? Gdzie uciekinierzy? Gdzie te nędzne istoty? – wykrzykiwał czarnoksiężnik – Gdzie ich martwe ciała?!
Scalory zamknęły z przerażenia ślepia i natychmiast wnętrze hali pogrążyło się w ciemnościach.
- Nie ma! – rozległ się drżący syk dowodzącego operacją Żuja – Nigdzie nie ma!
- To znaczy... ciał nie ma. – włączył się Ptakoj – Bo są oni. Tyle, że gdzie... nie wiemy.
- To znaczy wiemy! W tłum tych ziemskich, bezrozumnych istot, których są tu tysiące wmieszały się! – uściślił Bazylich – I teraz, jak już Master jest, to na pewno ich znajdziemy!
Potwory otworzyły powoli ślepia i znów stała się jasność. Twarz Rotona kipiała wściekłością i nienawiścią jak czynny wulkan.
- Nie będziemy nigdzie szukać! – wycharczał
- Jak to, sami przyjdą? – zapytał niepewnie Żuj
- Kiedy weszliście z hukiem do miasta i urządziliście takie przedstawienie, że aż musiałem tu przylecieć... – odezwał się groźnym głosem Roton – Ci... Ziemianie wzięli was za cyrk.
- Tak, tak. – potaknął skwapliwie oboma łbami Bazylich. – „Cyrk, cyrk” krzyczeli! Cieszyli się, brawo bili i cały czas się nam pod łapami plątali...
- Dzięki wam – przerwał mu Roton – całe miasto wie, że przyjechał cyrk i całe miasto będzie chciało ten cyrk zobaczyć. Żadna mała ziemska istota nie opuści takiego przedstawienia. Nasi uciekinierzy też tam na pewno przyjdą. A my będziemy na nich czekać i wtedy ich dorwiemy.
- Aaaa! To prawdziwie masterski plan! – ryknęły Scalory z uznaniem.
Tylko Żuj miał niepewny wyraz pyska.
Master zwykle karał każdego, kto ośmielił się kwestionować jego plany. Pozostałe Scalory cofnęły się więc i zamknęły ślepia w oczekiwaniu, że także i teraz Roton ukarze srodze Żuja. Jednakże ten, ku ich zdumieniu, nie uczynił mu nic strasznego. Zamiast wybatożyć, lub przynajmniej zwyzywać go od „piedestałów” czy „podestów”, bez słowa postawił przed sobą jakiś niewielki, kanciasty przedmiot. Scalory jak na komendę pochyliły się. Skupiły wzrok i oświetliły
niewielką marantową walizkę z solidnymi zapięciami.
- Oooo! – jęknęły żałośnie.
Dobrze wiedziały, jakież to złowrogie urządzenie kryje się w środku. Master otworzył walizkę i wyjął z niej duży,
- Transformator – wysyczał Żuj i z lękiem cofnął się o krok.
- Likwidator – zawtórował mu obiema paszczami Bazylich.
Roton uniósł dyszę i Scalory zaczęły przepychać się i chować jeden za drugiego. Master już wiele razy groził im, że pozamienia ich w kamienie. Dotąd traktowały jego słowa jako czcze groźby. Teraz jednak, kiedy dysza likwidatora wycelowana była w ich cielska, ogarnął je paniczny strach. Chciały rzucić się do ucieczki, ale były jak sparaliżowane. Dygotały całymi cielskami i podzwaniając drutami, jak zahipnotyzowane wpatrywały się w wylot dyszy rozszerzonymi ze strachu ślepiami.
- Teraz już nikt was nie zauważy. – wycedził Roton przez zęby i nacisnął guzik spustu.
Ze zrujnowanej hali przemysłowej rozległ się potworny ryk i rozniósł po uśpionym mieście.
Rozdział Szósty
Niespodzianka Mamy Radka
- Ratunku! Potwór!
Rozpaczliwe wołanie poderwało wszystkich na równe nogi. Radek jak oparzony wyskoczył spod koca i pędem pognał schodami na dół. Wpadł do dużego pokoju i zobaczył swoją mamę. W szlafroku i pantoflach stała na fotelu. Przed nią na podłodze znajdowało się... coś małego, ze sterczącym uchem i zakręconym jak ślimak ogonkiem.
- To potwór! Dzwoń po policję!
- Mamo, przecież to tylko zwykły piesek – odezwał się uspokajająco Radek.
Piesek, jakby na potwierdzenie jego słów, zamerdał przyjaźnie ogonkiem i...
- Krrra! – głośno zakrakał.
Mama Radka pisnęła przeraźliwie ze strachu.
- To potwór!
- P... przecież on... – wyjąkał zdumiony Radek – p... powinien miauczeć!
- On powinien szczekać! – krzyknęła Mama Radka autorytatywnie – A nie krakać!
- Krrra! – zakrakał kundelek i wspiął się przednimi łapami na fotel.
- A sio! A sio! – ofuknęła go Mama Radka i wymachując rękami dla złapania równowagi wspięła się na oparcia fotela – Ale przede wszystkim... jego w ogóle nie powinno
- Ale mamusiu, ja go nie sprowadziłem, przysięgam! – Radek walnął się dłonią w piersi, aż zadudniło. – Nie mam pojęcia, skąd on się tu wziął.
Mama Radka wycelowała palcem wskazującym w stojący obok telewizora aparat telefoniczny i rozkazała Radkowi:
- Dzwoń po policję. Albo straż. Nie! Najlepiej i po policję i po straż! Pożarną i miejską. I jeszcze wojsko! Może on najadł się jakiegoś GMO, zmutował i teraz zaraża? A jeśli już jesteśmy zarażeni i zaraz zaczniemy wydawać jakieś dziwne odgłosy?
Ledwo skończyła, w salonie rozległ się cichy, ale wyraźny szept:
- Mruczek!
Mama Radka wbiła oczy w syna i jęknęła:
- Ty już wydajesz z siebie jakieś odgłosy!
W tym momencie piesek zakrakał
- Robb...
Radek domyślił się, w jaki sposób pies znalazł się w jego domu.
- Robb? Jaki Robb? – Mama Radka była już u kresu wytrzymałości psychicznej. – To „tego” jest tu więcej?
- Nie! Ta... tam ni... nikogo nie ma! – zaprzeczył.
Jego mama doskonale jednak wiedziała, kiedy jej syn mijał się z prawdą. Postanowiła odważnie stawić czoło wszelkim niebezpieczeństwom. W końcu, chodziło przecież o życie wszystkich mieszkańców tego domu... Wszystkich, to znaczy jej i Radka i absolutnie nikogo więcej! Zeskoczyła z fotela i pobiegła do kuchni. Szybko wróciła wymachując miotłą na długim kiju.
- Zostań tu! – rzuciła w kierunku syna.
- Mamo, ale tam naprawdę nikogo nie ma!
Ledwo to powiedział, z jego pokoju doszedł solidny łomot, wskazujący na coś zupełnie przeciwnego. Jakby tego było mało, zaraz potem rozległ się czyjś okrzyk bólu. Dla Mamy Radka było to wystarczające potwierdzenie, że jej syn kręci i kogoś lub coś ukrywa.
- Nie wchodź tam – odezwał się Radek błagalnym tonem – Tam jest... straszny bałagan.
Mama Radka spojrzała na niego i potrząsnęła bojowo miotłą aż na podłogę opadły koty z kurzu.
- To jest najlepsza broń na bałagan – powiedziała stanowczo i ostrożnie zaczęła wspinać się po schodach.
Radek osunął się z rezygnacją na fotel. Nawet nie patrzył w tamtym kierunku. Oczami
- Radek!
Ocknął się dopiero po jej drugim okrzyku:
- Radek. Chodź tu natychmiast!
Zwlókł się z fotela i krokiem skazańca poczłapał na górę. Już zaczął się oswajać z myślą o tygodniowym szlabanie na kafejkę internetową, ale kiedy stanął w drzwiach do swojego pokoju, oniemiał. W środku panował nienaganny porządek. Łóżko było zaścielone, biurko stało na swoim miejscu. Jednak najdziwniejsze było to, że pokój był pusty. Nie dość, że nigdzie nie było Robba i Margotty, to jeszcze w dodatku nie było nawet śladu po Mruczku.
- Dziwne – Mama Radka zmarszczyła brwi i podejżliwie przyglądała się synowi
Radek wziął głęboki oddech i odezwał się z miną niewiniątka:
- Przecież mówiłem, że tu nikogo nie ma.
- Mówiłeś też, że masz bałagan.
Radek wytrzymał spojrzenie mamy z miną pokerzysty. Gorączkowo zastanawiał się, gdzie wszyscy mogli zniknąć. Jedyne wytłumaczenie podpowiadało otwarte na oścież okno.
- Ale tamten pies... – nie dawała za wygraną Mama Radka – Wbiegł tu, do pokoju. To gdzie się podział?
- Może... on… no wiesz, przez okno?
Mama Radka podeszła powoli jak lunatyczka do okna i wyjrzała na zewnątrz.
- Za wysoko, żeby wyskoczył – pokręciła głową – on tu gdzieś musi być.
- A może… pofrunął? – ni to pytająco, ni twierdząco odezwał się Radek.
Mama Radka poczuła lekki ucisk w skroniach. Spojrzała dziwnym wzrokiem na syna.
- I nie kraczą. Ale skoro... ten pies kracze
– Radek starał się nadać swojej twarzy obojętny wyraz – To może też i fruwa...- Tak… Skoro kracze, to może i fruwa. To brzmi nawet logicznie – potwierdziła mechanicznie Mama Radka.
Ucisk w jej skroniach narastał i po chwili głowa bolała ją na całego. Nie mogła się oprzeć wrażeniu, że była dziś świadkiem czegoś bardzo dziwnego. Coś tu najwyraźniej było nie tak, tyle że ona nie była w stanie powiedzieć, co.
- Powinnam pomyśleć o jakimś urlopie, ale wcześniej muszę wypić porządną kawę. No tak. – zreflektowała się – Przecież już najwyższa pora na śniadanie!
Pół godziny później Radek z szuraniem odsunął od stołu krzesło i zerwał się do drzwi.
- Nie wyjdziesz, zanim nie skończysz! – zaprotestowała mama.
Oczywiście ucieszył ją fakt, że Radek chce
Już przygotowała się na dłuższą batalię jedzeniową, lecz tylko otworzyła usta i w milczeniu patrzyła, jak jej syn bez słowa protestu wraca i siada za stołem.
Jak nakręcony pochłonął dwie kanapki pod rząd. Kiedy popijał ostatni kęs sokiem pomarańczowym, przypomniała sobie o niespodziance dla niego: biletach do cyrku! Odkupiła je od koleżanki z pracy. Wtedy wydawało się jej, że to dobry pomysł i prawdziwa okazja. O cyrku było bardzo głośno. Nawet w pracy opowiadali o imponujących kukłach na ulicach miasta, które wyglądały całkiem jak żywe. Teraz jednak, gdy miała mu je wręczyć, zaczęły nachodzić ją coraz większe
Rzecz w tym, że ona nie kupiła jednego biletu, dla samego Radka. Nie kupiła nawet dwóch biletów, żeby mogli pójść razem. Jej syn od dawna krępował się już pokazywać z mamą. Ale koleżance z pracy zachorowały trojaczki i ona odkupiła od niej aż trzy bilety. Pomyślała, że Radek mógłby zabrać do cyrku jakiś kolegów, czy może nawet... koleżanki. Im dłużej teraz o tym myślała, tym bardziej się przekonywała, że to był głupi pomysł.
- Od razu się pewnie naburmuszy, że jest już za duży na cyrk. Albo obrazi się, że ona miesza się w jego sprawy. Jak wtedy – przypomniała sobie – gdy kupiłam mu bilety do kina i zaproponowałam, żeby wziął ze sobą kolegów. „To moja sprawa, z kim chodzę do kina. To moje życie”. Tak się zdenerwował, że od razu zaczął się jąkać. „Ja ci nie mó... mówię z kim masz się spo... spo... tykać i ko... legować” krzyknął, po czym pobiegł na górę
Mama Radka spojrzała z ukosa na syna i głośno
przełknęła ślinę.- Może jednak zaproponuję mu tylko jeden bilet? Szkoda pieniędzy, ale... trudno.
Wyciągnęła z torebki cienki kartonik i chowając go w dłoni, odezwała się do syna niepewnym głosem:
- Mam dla ciebie... niespodziankę.
- Tak? – zaciekawił się Radek. – A co takiego?
- Bilet – odpowiedziała i wyciągnęła w jego stronę zadrukowany na czarno pasek papieru.
Na twarzy Radka pojawił się zdawkowy uśmiech.
- Dzięki mamo, ale... teraz nie mam czasu na kino.
- Ale to nie jest bilet do kina. – powiedziała Mama Radka i od razu pożałowała swoich słów.
- Tak? – Na twarzy Radka nie było cienia
entuzjazmu. – A dokąd?
- Do cyrku. – odpowiedziała Mama Radka i pośpiesznie dodała usprawiedliwiającym tonem – Ale jak nie chcesz iść, to...
- Cyrk?! – Radek aż podskoczył na krześle. – Trzeba było od razu tak mówić!
Wyrwał bilet z dłoni mamy i z niedowierzaniem zaczął oglądać go na wszystkie strony.
- Ale super! – ucieszył się, ale zaraz spochmurniał.
- Co? – zaniepokoiła się Mama Radka – coś nie tak z tym biletem? Odkupiłam przecież w pracy... Teraz podobno już nie można ich nigdzie dostać.
- Nie, nie... – westchnął Radek – Wszystko w porządku... Tylko...
- Nie... po prostu... – Radek zawahał się – Chodzi o to, że właśnie... już nie można ich nigdzie dostać. A ja poszedłbym chętnie, ale z... przyjaciółmi.
Mama Radka otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. Po raz pierwszy jej syn wspomniał o przyjaciołach. Kiedy ochłonęła, poderwała się z miejsca odsuwając z hałasem krzesło. Trzema susami dopadła do okna, gdzie na parapecie leżała jej torebka. Po chwili nerwowego przeszukiwania jej wnętrza, wyciągnęła dwa identyczne paski zadrukowanego papieru.
- Zupełnie przypadkiem… – zaczęła wyjaśniać, ale Radek nie pozwolił jej dokończyć.
Wyrwał mamie z ręki bilety i cmoknął ją w policzek. Zanim zdołała dokończyć, zawinął pozostałe kanapki w folię i wcisnął do kieszeni.
- Zjem po drodze. Kocham cię!
Mama Radka odetchnęła głęboko, po czym klapnęła na krześle. Odruchowo włączyła małe kuchenne radyjko na stole. Chciała zagłuszyć
ciszę, jaka nastała w domu po wyjściu syna.- Obserwatorium astronomiczne – odezwało się radio głosem spikera – informuje o pojawieniu się w Kosmosie niespotykanych rozmiarów chmury czarnego dymu niewiadomego pochodzenia. Chmura ta może wywołać perturbacje pogodowe oraz spowodować zakłócenia pracy niektórych urządzeń. Może też mieć negatywny wpływ na nasze samopoczucie…
Na dźwięk słowa „samopoczucie”, Mama Radka od razu przypomniała sobie, że przecież boli ją głowa i dlatego miała wypić mocną kawę. Podniosła się i ze zdziwieniem stwierdziła, że w kuchni zrobiło się ciemno. Wyjrzała przez okno. Niebo zasnute było czarnymi chmurami, jakby to nie był wcale czerwcowy poranek, tylko październikowe
Podeszła do drzwi i włączyła światło. Jej wzrok bezwiednie powędrował na ścianę obok, gdzie wisiało kilka obrazków i zdjęć. Pośród nich znajdowała się oprawiona w ramki malutka i cieniutka opaska z imieniem i nazwiskiem. Taka, jakie w szpitalu zakłada się na przegub noworodkom, żeby nie pomylić ich z innymi dziećmi.
- Pomyśleć, że taka maciupka opaska mogła objąć jego nadgarstek. I to było tak niedawno...
Przypomniała sobie tamten dzień, a raczej noc, kiedy urodził się jej syn. Jego pierwszy krzyk usłyszała dokładnie z wybiciem północy.
Spojrzała na przyblakłe imię „Marek” na opasce i uśmiechnęła się. Teraz historia z imieniem jej syna wydawała się jej wręcz zabawna. Tym bardziej, że naprawdę polubiła imię „Radek”. Niżej, pod opaską, widniały drobniutkie cyferki. Dokładna data
- Ojej, dwudziesty dziewiąty czerwiec. To już za kilka dni. Jego trzynaste urodziny. Jak ten czas szybko leci... – westchnęła i przeniosła wzrok na wiszące obok pożółkłe zdjęcie w granatowych ramkach.
Przedstawiało trzy osoby w jaskrawoczerwonych strojach oparte o karetkę pogotowia. Wpatrzyła się w mężczyznę po lewej stronie zdjęcia. Był to szczupły, lekko przygarbiony brunet w okularach z pogodnym uśmiechem na twarzy i przewieszoną przez ramię dużą torbą lekarską.
- To już czwarte urodziny twojego syna bez ciebie. Nawet nie masz pojęcia Tadeusz... Tadziu, jak mi ciężko! – westchnęła. – Nie wiesz, jak bardzo mógłbyś być dumny z Radka. To dobry chłopiec, tylko... boję się, że jednak nie zostanie lekarzem, jak chciałeś. Ciągle mu w głowie jakieś... fiu
W oczach Mamy Radka zabłysły dwie duże łzy i wolno potoczyły się po policzkach.
***
Radek bał się, że Margotta i Robb mogli
Dlatego w takim pośpiechu wybiegł z domu i teraz stał i rozglądał się po ulicy. Oprócz staruszka spacerującego po trawniku z chudym ratlerkiem i małej dziewczynki na rowerze nikogo nie było.
- Poszli sobie – przeleciało mu przez głowę i poczuł wielki smutek.
Przez chwilę stał bezradnie z trzema biletami do cyrku w ręce. Nie wiedział, co robić. Naraz przeniknął go zimny dreszcz. Podniósł wzrok. Zauważył, że coś dziwnego stało się z pogodą. Niebo spowiły tak gęste chmury, że nie miał się przez nie szansy przedostać najmniejszy nawet promyczek słońca. Stał jeszcze przez chwilę, w nadziei, że Robb i Margotta wrócą. W końcu wsunął bilety do tylnej kieszeni spodni i ze spuszczoną głową ruszył z powrotem do domu. Kiedy był już blisko drzwi, zaszeleściło i z pobliskich
- Radek! Radek!
Od razu rozpoznał głosy Margotty i Robba. Wtórowało im znajome krakanie.
- Jesteście! – wykrzyknął radośnie. – A już
się bałem, że... Możecie wyjść!Krzaki zatrzęsły się. Pierwszy wyskoczył z nich łaciaty piesek. Za nim wygramolił się Robb. Margotta wyłoniła się ostatnia.
- Spadajmy, zanim mama nas zauważy.
- Nie zamierzam więcej nigdzie spadać – zaprotestowała Margotta.
Potrząsnęła głową energicznie i z jej włosów posypały się na chodnik zielone liście i paprochy.
- Nie, nie! To tak się tylko mówi – roześmiał się Radek i kiwnął głową, żeby poszli za nim.
Wyciągnął z kieszeni kanapki i odwinął z foilii. Jedną wręczył Margotcie, a drugą Robbowi. Widząc to, Mruczek żałosnym krakaniem przypomniał o swoim istnieniu.
- No właśnie, to „coś”! – Radek wycelował w Mruczka palcem – Mówiłem wczoraj, że nie możemy zabrać ze sobą tego... „czegoś”? Mama omal nie padła trupem.
- To jest Mruczek. – Robb odłamał kawałek
ze swojej kanapki i podał psu – Czwarty ten… szkieter.
- Lepiej zastanówmy się, co robić. – przyszła Robbowi z odsieczą Margotta.
Poczuła rosnącą sympatię do Mruczka i też dała mu kawałek swojej kanapki. Radek chciał coś powiedzieć, ale przypomniał sobie o biletach do cyrku. Wyciągnął je z kieszeni i zamachał nimi tryumfalnie przed twarzami Robba i Margotty.
- Niespodzianka! Bilety do cyrku!
- Hurra! – Margotta podskoczyła z radości. – Idziemy do cyrku!
- Nigdzie nie idziemy – uciął Robb.
Zanim ktokolwiek zdołał zareagować, wyrwał Radkowi z ręki bilety, następnie podarł je i wyrzucił.
- Co zrobiłeś?! – wykrzyknął Radek.
Rzucił się, by łapać papierki, ale zdołał pochwycić tylko kilka skrawków. Resztę wiatr rozwiał po całej ulicy.
- I co zrobiłeś najlepszego? – krzyknęła
Margotta do Robba.
- Zapomnieliście, co tu się odbywa? Czy przylecieliśmy tu dla uciechy? Czy ja... to znaczy my, umknęliśmy Scalorom i przemierzyłem... liśmy tyle margelat świetlnych, żeby teraz najspokojniej we Wszechświecie udać się... do jakiegoś cyrku?
Margotta wbiła w Robba wzrok ostry jak sztylet.
- Jeśli jesteś taki mądry, to powiedz, co mamy robić?
Robb otworzył usta, ale od razu zamknął je bez słowa. Spuścił głowę i przygarbił się. Wyglądał jak przekłuty balon, z którego uciekło powietrze.
- Nie wiem... – odparł cicho. – Nie mam
Radek rzucił ocalone skrawki biletów na wiatr i bezradnie opadł na krawężnik. Margotta, a zaraz za nią Robb, uczynili to samo. Nawet Mruczek wyczuł, że dzieje się coś niedobrego. Usiadł obok nich z opuszczonymi uszami i podkulonym ogonkiem.
Znajdowali się w samym centrum miasta. Na ulicach było spokojnie. Gdyby nie przenikające na wskroś zimno i ołowiane chmury wiszące na niebie, można by powiedzieć, że to normalne, sobotnie przedpołudnie.
Radek oparł dłonie i brodę na kolanach i wpatrywał się tępo przed siebie. Wszyscy przechodnie kierowali się w jedną stronę: zmierzali na plac, na którym swój namiot rozłożył cyrk.
- A może... może już odleciały? – odezwał się cicho – Te potwory. Nie znalazły nas i może Roton przyleciał tu po to, żeby je stąd zabrać? I teraz już nic nam nie grozi
- Ja też... – westchnęła Margotta – jak tak jesteśmy razem, wszyscy... we trójkę, a właściwie we czworo, to całkiem
zapominam o potworach, Rotonie, końcu świata. Po prostu... z wami czuję się bezpiecznie...Przez dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu. Radkowi zrobiło się zimno. Podniósł z ulicy kamyczek i rzucił w kierunku stojącego nieopodal kosza na śmieci. Chybił.
- Będziemy tu tak siedzieć?
Margotta rzuciła drugi kamyk. Też nie trafiła. Wtedy Robb podniósł z ulicy trzeci kamyk, a w zasadzie to już sporych rozmiarów kamień.
- Skoro i tak nie wiemy, co mamy robić...
Rzucił, nawet nie patrząc. Kamień brzęknął o wewnętrzną ściankę metalowego kosza na śmieci i wpadł do środka.
- To róbmy przynajmniej... cokolwiek.
- Cokolwiek – westchnął – oprócz pójścia do cyrku.
Margotta spojrzała na Robba z wyrzutem. Ten zaczął wiercić się niespokojnie. Po chwili
wstał. Sięgnął ręką do kieszeni kombinezonu i wyciągnął z niej trzy bilety do cyrku. Margotta z Radkiem poderwali się z krawężnika jak oparzeni.- Jak to? Co to?
Radek wyrwał z ręki Robba bilety i zaczął je uważnie oglądać. Nie mógł mieć żadnych wątpliwości. To na pewno były trzy ważne bilety do cyrku.
- Przecież przed chwilą je podarłeś!
Robb puścił do nich oko.
- To był tylko... taki trick… cyrkowy.
Radek był całkiem skołowany. Jeszcze przed chwilą miał w dłoni kilka skrawków po biletach, a teraz trzymał bilety całe i nawet niepomięte. Wyglądały, jakby były kupione przed chwilą. Rozejrzał się po ulicy,
Robb wzruszył niedbale ramionami. Wyjął Radkowi z ręki bilety i nie oglądając się ani na niego ani na Margottę, ruszył przed siebie. Mruczek nie odstępował go na krok. Po przejściu kilku metrów Robb odwrócił się i zawołał:
- No, co jest? Chcecie się spóźnić do tego cyrku?!
Rozdział Siódmy
Potworny cyrk.
- O mamma mia! – jęknął Maestro Pampini.
Dyrektor cyrku był blady ze strachu. Od rana widział podwójnie. Zaczęło się od pozłacanej laski. A raczej... dwóch lasek. Bo choć tak naprawdę laskę miał tylko jedną, kiedy sięgnął do szafy jego dłoń natrafiła na dwie identyczne laski. Nie zdążył nawet przemyśleć tego zdarzenia, kiedy na arenie zauważył dwa takie same drewniane podesty. A kiedy wzniósł błagalnie wzrok do nieba, to znaczy pod sam
- Trzeci trapez!
Pod Pampinim ugięły się nogi.
- Uno, due i... tre! Mamma mia! Skąd on się tu wziął? – łamał sobie głowę wpatrując się w nowy trapez. – I dlaczego wisi na samym środku? Przecież to może doprowadzić do wielkiego karambolu!
Maestro wolał na to nie patrzeć. Opuścił wzrok i wtedy...
- O mamma mia! – jęknął.
Na środku areny dostrzegł drugie krzesło Klauna.
- Tak, zdecydowanie coś tu jest nie w porządku! – przeraził się – A ja, Maestro Direttore, nie wiem, co mam w tej sytuacji robić....
Na na skronie wystąpiły mu krople potu.
- A może tak naprawdę wszystko jest normalnie? – przyszło mu nagle do głowy – I ja mam tylko przywidzenia? To musi być
Na wszelki wypadek postanowił nie przyznawać się zespołowi cyrku do podwójnego widzenia. Dobrze wiedział, że są w zespole tacy, co tylko czekają, by przejąć władzę. Spośród nich, najgorszy był rudy Klaun. Knuł za jego plecami z zezowatym Żonglerem, szefem związku zawodowego. Wczoraj podsłuchał nawet ich szepty, że „cyrk trzeba odmłodzić”. Nawet wspomnieli coś o rzuceniu „dziadka”, czyli właśnie jego, Maestra Pampiniego, lwu na pożarcie.
Tyle, że nad Direttore czuwała chyba sama opatrzność. Jeszcze nigdy cyrk nie miał takiej frekwencji. Jak zawsze rozwiesili na mieście kilka odbitych na ksero afiszy. Ale żeby wszystkie bilety poszły w jeden wieczór?
- Tak! Nie będę nic wspominał o podeście, trapezie... ani całej reszcie. – zdecydował Pampini – Przecież gdyby coś było nie tak, to ktoś z zespołu by to zgłosił, nieprawdaż? A już zwłaszcza ten Klaun albo Żongler. Ci nie przegapiliby żadnej okazji, żeby mi dopiec. Teraz pożałują wszystkiego.
Niestety, Maestro nie wiedział jednego: pracownicy myśleli, że skoro w cyrku pojawiły się pieniądze, to fakt, iż przybyły dodatkowe sprzęty, nie był czymś niezwykłym.
Pampini wyciągnął z kieszonki wytarty, pozłacany zegarek na łańcuszku i otworzył pokrywkę. Dochodziła już jedenasta trzydzieści.
- Czas wpuszczać! – westchnął i dał znak pracownikom technicznym, by otwierali namiot.
W szybkim tempie rzędy siedzeń zaczęły zapełniać się ludźmi i namiot cyrkowy wypełnił gwar rozmów i śmiechów. Najwięcej było
Direttore stał za kulisami. Gdyby, co zawsze lubił czynić przed spektaklem, odchylił kurtyny i spojrzał na drugi rząd po prawej stronie, spostrzegłby w tłumie trzy młode osoby: dziewczynę w niebieskiej kurtce z jaskrawoczerwoną czupryną na głowie i dwóch chłopaków. Pierwszy z nich, wysoki, ubrany był w długi, zapięty pod samą szyję płaszcz. Spod niego wychylała się ciekawie mordka kundelka z oklapniętym uchem. Drugi z chłopców był drobniejszy i miał na sobie elegancką, ciemnobrązową marynarkę.
Jednak Pampiniemu nie w głowie było teraz rozglądanie się po widowni. Całą swą
- To pewnie przez te zmiany pogodowe, co w telewizji o nich mówili! Jakieś plamy na słońcu i chmury dymów!
- Silence! – uciszył ich Direttore – Kasa nabita, sala pełna, nawet telewizja przyjechała! A wam się oczy wyprostowały? Strzela wam w kościach? I numerów pozapominaliście?
- I lew zaczął... jakby... szczekać! – wtrącił treser.
- Za to ja zaraz zacznę ryczeć, mamma mia!
Na jego znak przygasły światła i rozległ się orkiestrowy tusz z magnetofonu.
- Lew zaczął szczekać... – z przekąsem mruknął pod nosem – Pewnie przeziębili mi staruszka.
Otarł chusteczką pot z purpurowej z emocji twarzy. Poprawił kapelusz i przeczesał dłonią brodę i wąsy. Odebrał od Klauna bezprzewodowy mikrofon i popukał w sitko, żeby sprawdzić, czy działa. Wreszcie odchylił kurtynę i podpierając się swoją złoconą laską majestatycznie wkroczył na arenę. Kiedy stanął na środku w świetle punktowca, publika rozbrzmiała głośnymi oklaskami.
Margotta klaskała szczególnie mocno. Wcześniej nie znała tego zwyczaju, ale od razu bardzo jej się spodobał. Uderzała radośnie dłonią o dłoń i przestała klaskać jako ostatnia, gdy Radek mocno szturchnął ją w bok.
Z kolei Robb od początku siedział jakiś usztywniony. A na widok Maestra Pampiniego od razu zaczął kręcić się niespokojnie.
- Nie podoba mi się to wszystko. – wycedził przez zęby.
- Mnie też – skrzywił się Radek – Pewnie będzie ględził z pół godziny! Margotta, spróbuj go jakoś zaczarować i odebrać mu mowę.
Margotta ze śmiechem wycelowała palcem w Pampiniego.
- Czary mary... Czary mary... Milcz kapeluszniku stary.
Maestro odchrząknął i, nieczuły na zaklęcia Margotty, przemówił.
- Grande dzień dobry!
Radek westchnął ciężko. Zapowiadało się na długie przemówienie.
- Mówiłam, że nie mam żadnych zdolności. – wzruszyła ramionami Margotta.
- Jestem Direttore... Maestro Pampini in spe... Dzisiaj... grande spectacollo... – wydukał Pampini drżącym głosem, po czym...
Radek spojrzał zdziwiony na Margottę. Była nie mniej zaskoczona, niż on. Dyrektor cyrku stał w jaskrawym świetle punktowca, mrużył oczy i niewidzącym wzrokiem rozglądał się bezradnie po widowni. Wyglądał jak dwójkowy uczeń oczekujący na podpowiedź z klasy, która nie padała. W końcu machnął bezsilnie laską i jak niepyszny biegiem wrócił za kulisy, mamrocząc pod nosem:
- Już po mnie! Teraz Klaun mnie na pewno wygryzie!
- Coś się tu dzieje dziwnego... – mruknął Robb, ale jego słowa zagłuszył orkiestrowy tusz.
Rozbłysły światła i przedstawienie się zaczęło. Radek już po chwili wiedział, że kiepsko trafili. Nie dość, że stroje artystów były nie pierwszej młodości, to znaczy miały poodrywane cekiny i poprute szwy, to jeszcze jakość samych występów pozostawiała, delikatnie mówiąc, wiele do życzenia.
Inaugurujący spektakl Żongler ciągle gubił przedmioty, którymi miał żonglować. Raz były to kule, innym razem pałki. W czasie jego występu widownia ożywiła się tylko raz, kiedy potknął się o drugi podest na arenie i płonąca pochodnia, zamiast w dłoni, wylądowała mu na głowie. Włosy zaczęły Żonglerowi płonąć, a on sam puścił się biegiem wokół areny. Krzyczał i okładał się po głowie rękami, próbując ugasić pożar. Na szczęście szybkim refleksem wykazał się Klaun. Wybiegł zza kulis i wylał na Żonglera wiadro pełne wody. Syknęło, zadymiło i płomienie zgasły. To wzbudziło powszechny aplauz widzów.
Nie lepiej działo się podczas występu samego Klauna. Nie był on w stanie opowiedzieć ani zaprezentować do końca żadnego dowcipu. Nie pamiętał też ani jednego ze swoich trików. Widzowie ziewali szeroko i obudzili się dopiero w momencie, gdy Klaun chciał wykonać swój pokazowy numer „wywrotki na
Niezadowolona z występów publiczność zaczęła się niecierpliwić. Coraz głośniej buczała i tupała, nie zważając na szykujących się do występu Akrobatów.
- Po-two-ry! Po-two-ry! – skandowała widownia, z początku nieśmiało, ale z każdą sekundą okrzyki przybierały na sile.
Robb siedział już jak na szpilkach.
- Mówię wam, coś tu jest nie tak. – krzyknął – Lepiej uchodźmy!
Radek był zawiedziony przestawieniem, ale, w przeciwieństwie do Robba, nie chciał wychodzić. Był podekscytowany faktem, iż siedzi tak blisko Margotty. Chciał jak najdłużej czuć dotyk jej ramienia. Było to dla niego zupełnie nowe odczucie. Dotąd nie lubił,
- Szkoda, że to nie jest Magda. – przeleciało mu przez głowę i od razu zrobiło mu się jakoś głupio.
Spojrzał kątem oka na Margottę. Była zapatrzona w szykujących się do występu akrobatów. Radek nie był pewny, ale zdawało mu się, że Robb też od czasu do czasu zezuje w jej stronę.
Tymczasem niezrażeni buczeniem publiki akrobaci wdrapali się po usytuowanych naprzeciw siebie słupach i zajęli pozycje do chodzenia po linie. Publiczność ucichła.
- O nie! – Margotta zasłoniła dłońmi oczy – Nie mogę na to patrzeć!
Rozległ się orkiestrowy tusz i oświetleni jedynie dwoma punktowcami akrobaci zaczęli swój występ na linie. Początkowo wszystko szło dobrze. Akrobata bezbłędnie przeszedł
Dalej wszystko rozegrało się błyskawicznie. Radek widział to, jak na zwolnionym filmie. Akrobatka straciła równowagę. Opadła bezwładnie na linę, odbiła się od niej do góry, po czym zaczęła spadać.
Publiczność zamarła w oczekiwaniu na najgorsze. Tylko Robb nie stracił zimnej krwi. Wystrzelił z miejsca jak z procy. Przesadził drewnianą barierkę odgradzającą widownię od areny i dwoma susami znalazł się na samym jej środku. Rozłożył ręce, ale akrobatka, zamiast wpaść w jego objęcia, zawisła tuż nad nim... na lince bezpieczeństwa. Szybko wypięła się
Ledwo widownia zdołała wydać z siebie westchnienie ulgi, gdy namiotem cyrkowym targnął przerażający ryk:
- Masterzeeeeee!
To, co się wydarzyło później, doprawdy trudno opisać. Najlepiej byłoby obejrzeć całe zajście w telewizorze i to na zwolnieniu. Dlatego Redaktor, który znajdował się na widowni ze swoją ekipą telewizyjną, ściskał rękę Operatora, by ten przypadkowo nie przestał kamerować. A naprawdę było co kręcić!
Na arenie, jakby spod ziemi, wyrosła tajemnicza postać odziana w czarny skafander i takiego samego koloru hełm z wielkimi kłami. Wszyscy ucichli zafascynowani. Dziwny osobnik wyglądał jak iluzjonista. Postawił przed sobą zieloną walizkę i otworzył ją bez słowa. Ze środka wyciągnął jakiś metalowy przyrząd z ruchomą dyszą. Po widowni przeszedł jęk zachwytu.
- Ja tu jestem Mistrzem, ja! – wykrzyknął na całe gardło.
Wymierzył laską w osobnika i rozkazał:
- Precz!
Na osobniku w czerni zachowanie Maestra nie zrobiło większego wrażenia. Spokojnie nakierował na Pampiniego dyszę przyrządu i ze słowami: „To ty, przebierańcu, precz!”, nacisnął zielony guzik.
Direttore Pampiniego zatkało. Wykrzywił się, jakby chciał coś krzyknąć, ale tylko się zakrztusił jakoś tak szczekliwie. Nagle zaczął się kurczyć i porastać sierścią, by w końcu zmienić się w pekińczyka. Zapiszczał przejmująco i z podkulonym ogonem czmychnął za kulisy, porzucając swoją laskę na samym środku areny.
Tajemniczy iluzjonista nie poprzestał na jednym tricku. Jakby zachęcony aplauzem, skierował dyszę przyrządu na dodatkowy podest i nacisnął guzik. Widownia wstrzymała oddech. Z podestem zaczęło dziać się coś dziwnego. Zatrzeszczał, po czym zaczął rozdymać się i rozrastać. Po chwili, przy wtórze okrzyków zachwytu widowni, przeistoczył się w... potwora Gliździocha.
Osobnik w czerni wziął na cel następne przedmioty. Zanim ktokolwiek z widzów zdołał ochłonąć z wrażenia, drugie krzesło Klauna rozdęło się i zamieniło w Bazylicha. Z trzeciego trapezu wyrósł Żuj, a z porzuconej laski Pampiniego, Ptakoj.
Widzowie zawyli ze szczęścia:
Robb, Margotta i Radek zamarli. Tylko oni
zdawali sobie sprawę, że wszystkim grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Jedynie oni wiedzieli, że osobnik na scenie nie był iluzjonistą, tylko żądnym władzy nad światem, bezwzględnym i okrutnym czarnoksiężnikiem Rotonem. Potwory zaś, nie były żadnymi cyrkowymi kukłami, tylko drapieżnymi Scalorami.Radek wskoczył na krzesło. Zaczął wymachiwać rękami i krzyczeć do wiwatujących naokoło ludzi:
- Uciekajcie! Uciekajcie stąd!
Nikt jednak nie zwracał na niego uwagi. Tylko z tylnego rzędu przebił się do jego uszu szyderczy śmiech:
- Radek cykorek!
Odwrócił się. Dwa rzędy za nimi siedział Koper z Magdą. Koper wytykał go palcem i śmiał się, a Magda mu wtórowała. Radka ścisnęło mocno w gardle.
Dalsze słowa Kopra zagłuszył potężny ryk
Żuja:- Tam są!
Scalory wycelowały w stronę Radka i jego przyjaciół broń i... wypaliły. Huknęło i błysnęło. Lufy miotaczy zadymiły i wypluły z siebie cztery pociski. Gdyby Radek nie zdążył się w ostatniej chwili uchylić, byłoby już po nim. Jeden z pocisków przeleciał mu tuż obok głowy. Namiot wypełnił gryzący w oczy, siwy dym. Przez widownie przebiegł dreszcz zachwytu:
- Fajerwerki!
Radek złapał Robba i Margottę i pociągnął ich w kierunku wyjścia z namiotu. Chciał zdążyć, zanim publika zorientuje się, że to nie fajerwerki i zrobi się zamęt. Biegnąc, kątem oka zauważył, że trzy z wystrzelonych pocisków przedziurawiły namiot cyrkowy i nie czyniąc większych szkód wyleciały na zewnątrz. Jednak czwarta trafiła w filar