Andrzej Mathiasz
Zaklęcie Kedara
Teresie, żonie i przyjaciółce...
"Zaklęcie Kedara" to wciągająca, pełna przygód, zwrotów akcji i humoru opowieść o przygodach trzynastoletniego Radka i trójki jego przyjaciół: Margotty i Robba, uciekinierów z planety Margenty, oraz dziwnego psa Mruczka. Żadne z nich nie posiada magicznych zdolności. Mimo to dzięki sprytowi, odwadze i przyjaźni ratują świat. Pokonują czarnoksiężnika Rotona, który za pomocą wykradzionego dobremu Mistrzowi Kedarowi Zaklęcia próbuje zawładnąć światem.
Prolog
Kedar uchylił ciężkie metalowe drzwi i bezszelestnie wśliznął się do komnaty Zorrana. Ktoś normalny nie byłby w stanie wejść tak cicho. Ale Kedar był przecież Mistrzem! Znawcą magii!
W środku ogarnął go mrok. Czuć było wilgoć i zaduch niewietrzonego pomieszczenia. Podszedł ostrożnie do drewnianego łoża, gdzie w wymiętej pościeli leżał jego uczeń, Zorran. Jego jasnocatangowe loki wiły się po poduszce jak płomienie. Oddychał nierówno. Gałki jego oczu biegały pod zaciśniętymi powiekami jak w gorączce. Z ust wydobywały mu się ciche jęki, jakby śnił koszmarny sen. biegały pod zaciśniętymi powiekami jak w gorączce. Z ust wydobywały mu się ciche jęki, jakby śnił koszmarny sen.
Serce Mistrza ścisnął ból, a w jego oczach zabłysły łzy. Kochał Zorrana jak syna. Ostatnie lata życia poświęcił, by przekazać mu całą swą wiedzę o białej, dobrej magii. Marzył, że gdy jego dni dobiegną kresu, on stanie się jego następcą.
A teraz miał go unicestwić. Musiał to zrobić. Gdyby tego nie uczynił, cały świat – to znaczy Kosmos, nieskończony Wszechświat ze wszystkimi galaktykami i czarnymi dziurami, gwiazdami i planetami, a wśród nich i planetą Margentą – znalazłby się w śmiertelnym niebezpieczeństwie!
Mistrz Kedar podniósł dyszę likwidatora. Wycelował w Zorrana, ale nie miał odwagi nacisnąć spustu. Po dłuższej chwili z wysiłku zaczęły mu dygotać ręce i bezsilnie opuścił broń.
Wtedy Zorran niespodziewanie otworzył oczy. Kedar zajrzał w nie i się przeraził. Były całkiem przytomne. Jakby przez cały ten czas, jego uczeń wcale nie spał, tylko śledził
Dalej wszystko rozegrało się w przejmującej ciszy, bez słów. Zorran wykrzywił twarz. Uniósł się raptownie i gwałtownym szarpnięciem zerwał z szyi Kedara owalny, kamienny medalion z Zaklęciem. Zamachnął się i uderzył nim nauczyciela w skroń. Cios był tak mocny, że brzeg medalionu ukruszył się, a kawałki posypały się na łóżko i podłogę. Mistrz jęknął i w tym samym momencie gwałtowny dreszcz przebiegł przez najdalsze przestrzenie Kosmosu!
***
Roton usłyszał wyraźny, przejmujący do szpiku kości dźwięk, podobny do jęku. Wzdrygnął się i nagły skurcz wykrzywił mu twarz.
- Czy to możliwe – pomyślał – że śmiertelny jęk Kedara przez tyle rotowieków błąkał się po Wszechświecie, by w końcu dotrzeć aż tu, do Mgławicy Czarnego Wiru? Dokładnie w chwili, kiedy mam wypowiedzieć jego Zaklęcie?
Podźwignął się ciężko z purpurowego fotela, ustawionego pośrodku obszernego, mrocznego pomieszczenia. W długim płaszczu ze skóry lwwaka wyglądał dostojnie i groźnie. Krucze włosy z szerokimi siwymi pasmami spływały mu na ramiona. Usta przecinały w poprzek jego bladą twarz jak świeża blizna. Spod krzaczastych brwi padało na świat przeszywające do szpiku kości spojrzenie stalowych oczu.
Wokół niego krążyły słońca, planety i galaktyki. Zdawały się być w zasięgu jego ręki. Ale to była tylko projekcja. Specjalne projektory rzucały trójwymiarowy obraz Wszechświata na rozmieszczone wokół ekrany.
Rozchylił poły płaszcza. Dopiero teraz było
widać, że zamiast jednej ręki i jednej nogi miał masywne, czarne protezy. Z piersi zwisał mu okazały, kamienny medalion. Mimo zgniłozielonej patyny, która zdołała go pokryć przez rotowieki, widać było na nim wyraźne, spiralnie biegnące litery. Pozornie układały się w przypadkowy ciąg alfabetycznych znaków. Roton jednak wiedział, że skrywały one tajemną i magiczną treść Zaklęcia Kedara.
Wolno przesunął dłonią po spiralnym wzorze. Czuł pod palcami bardzo dokładnie wklęsłość każdego znaku. W miejscu, gdzie powinna być ostatnia litera Zaklęcia, jego palce natrafiły na ziejącą pustką wyszczerbienie.
Zmarszczył brwi i wyszeptał:
- Kiedy tylko odgadnę tę brakującą literę, zostanę władcą Wszechświata!
Podniósł oczy na białą tablicę zawieszoną pod sufitem. Była zapełniona starannie wykaligrafowanymi literami margentiańskiego alfabetu. Prawie wszystkie były już wykreślone. Z wyjątkiem dwóch: „W” i „Z”. Każda z nich mogła być
- Tylko która? Która z tych liter daje władzę, a która na zawsze wtrąca w nicość? Jak to odgadnąć?
Zaczął nasłuchiwać w nadziei, że w ostatniej chwili odezwie się jakiś tajemny głos i podpowie mu właściwy wybór.
- Masterze!
Roton wdrygnął się gwałtownie i skrzywił z nieukrywanym wstrętem. Na centralnym ekranie pojawiło się pięć straszliwych pysków. To byli jego potworni adiutanci. Jego dzieło.
Pomysł był w swojej prostocie genialny. Skrzyżować najmądrzejsze układy scalone z najgroźniejszymi potworami z Mgławicy Czarnego Wiru. Wszystko, by stworzyć Scalory, najprzebieglejsze i najokrutniejsze bestie, jakie widział Wszechświat.Na pierwszy ogień poszedł siedmiogłowy
Bazyliszek Żarłoczny.
- Usłużnie melduję – odezwała się lewa paszcza Bazylicha – że do inwazji na Magentę planetę gotowe wszystko jest!
- To ja melduję. – obruszyła się prawa paszcza Bazylicha – To ja usłużnie!
- Cisza! – ryknął Roton i obie paszcze zamknęły się z suchym kłapnięciem.Na szczęście następne egzemplarze Scalorów, Ptokoj i Gliździoch, były już bardziej udane. Ostatni z nich, Żuj, stworzony na bazie Przeżuwacza Olbrzymiego, wyszedł Rotonowi tak dobrze, że mógł go mianować dowódcą wszystkich adiutantów.
- Do gwiazderów i zaczynać atak! – kiwnął Żujowi głową – Nikt nie może się wymknąć z Margenty! Nikt!
- Jest tak! Nikt! – potwory wyprężyły się i znikły.
Po chwili rozległ się ogłuszający warkot
Jeśli odgadnie właściwą literę, zdobędzie władzę nad światem. Jeśli nie, na zawsze zapadnie się w Nicość! Przeniósł oczy na ekrani odszukał w górnym rogu mały, pulsujący bladym światłem punkcik.
- Planeta Margenta – wyszeptał wyschniętymi wargami.
Wbił w nią wzrok i ściskając kurczowo
***
Wybuch był tak silny, że Margottę uniosło w powietrze jak piórko. Od razu pożałowała, że tu weszła. Ale po ucieczce z domu nie miała się gdzie podziać, a złomowisko znała jak własną kieszeń. W końcu było to miejsce ich zabaw w chowwańca. Tyle, że pierwszy raz była tu zupełnie sama.
Już dawno odkryła okrągły, przerdzewiały właz w jednej z hałd usypanych z zezłomowanych przedmiotów. Ale dopiero teraz odważyła się przecisnąć przez niego i wejść do środka.
- Tu będzie mój nowy dom. – pomyślała posuwając się niemal po omacku długim, ciemnym korytarzem – Tu na pewno nikt mnie nie znajdzie. Zresztą, kto by miał mnie
Drogę zagrodziły jej jakieś metalowe, zardzewiałych drzwi. Margotta pchnęła je z całych sił i wtedy właśnie nastąpił ten wybuch. Przeraziła się, gdy jakaś niewidzialna siła uniosła ją i rzuciła na długą ladę. W ostatniej chwili zdołała zasłonić się rękami i nie odniosła poważniejszych obrażeń.
Z trudem podniosła się i rozejrzała. Stała na pełnej jakichś kolorowych przycisków i przełączników ladzie, która biegła przez środek obszernego pomieszczenia, całego w pajjęczynach. Biała i lepka substancja pokrywała oszklone szafy przy ścianie wypełnione mnóstwem kabli, dwa sporych rozmiarów ekrany pod sufitem,
- To pewnie stare suszarki do włosów. A więc zamieszkam w zezłomowanym zakładzie fryzjerskim. O rany! – wykrzyknęła nagle w duchu.
Jej całkiem nowa sukienka wyglądała wręcz tragicznie. Była wybrudzona i cała w pajjęczynach. Wyobraziła sobie, jak strasznie ona sama musi teraz wyglądać. Postanowiła natychmiast znaleźć jakiejś miejsce, gdzie będzie mogła się umyć. Ledwo jednak zrobiła krok do przodu, coś zapiszczało. Spojrzała pod nogi. Zorientowała się, że nadepnęła na jeden z przycisków. Cofnęła się i zahaczyła o jakąś wystającą z boku wajchę. Rozległ się przenikliwy, pulsujący dźwięk syreny. Chciała zeskoczyć, ale w tym momencie zza pleców
dobiegł głośny okrzyk:
Zastygła na jednej nodze jak sparaliżowana. Bała się nawet oddychać. Dotąd była pewna, że jest tu sama. Tymczasem od początku ktoś czaił się za jej plecami.
- A jeśli ktoś się czai, to znaczy, że ma złe zamiary. – uświadomiła sobie i ogarnęło ją prawdziwe przerażenie.
Wywróciła oczami i za sobą zauważyła jakiegoś osobnika. Jego wygląd potwierdzał jej obawy. W przykurzonym kombinezonie przypominał bardziej wypchany muzealny eksponat, niż żywą istotę. Stał wyprostowany i sztywny jakby połknął kij. Z bladą, podobną do maski twarzą, wyglądał zupełnie jak...- Upiór!
Lodowaty dreszcz przeszedł jej po plecach.
- Skoro straszy w starych zamczyskach – pomyślała – to może straszyć i w starych zakładach fryzjerskich.
- Nie podążaj ani kroku! – rozkazał jej
Przerażona Margotta ani myślała go słuchać. Natychmiast rzuciła się do ucieczki w kierunku wyjścia. Biegła po ladzie nie zważając na żadne wajchy i przyciski.
- Nie! – krzyknął Upiór i ruszył za nią w pogoń.
Od tej chwili wypadki potoczyły się błyskawicznie. Całe pomieszczenie ożyło, jak gdyby ktoś uruchomił wesołe miasteczko. Przyciski na ladzie zaczęły migotać. Przeszklone szafy rozbłysły różnokolorowymi światłami, a fotele pochyliły się do przodu. Wszystko zaczęło wibrować i spod podłogi odezwały się jakieś tajemnicze, niskie dźwięki.
Margotta dobiegła do metalowych drzwi. Wtedy nastąpił drugi wybuch, dużo mocniejszy od pierwszego i pomieszczeniem zatrzęsło. Drzwi zatrzasnęły się z głośnym hukiem tuż przed samym jej nosem, a ją odrzuciło do tyłu. Nie wyszłaby już z tego cało, gdyby nie wylądowała... w objęciach Upiora.
- Zaczęło się. Zaczęło… – powtarzał jak nakręcony.
Wbiła zęby w jego przedramię, ale na Upiorze nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Za to ona poczuła w szczękach rwący ból, jakby ugryzła kawałek żelaza.
- To nie może być Upiór – odkryła – Przecież upiory są bezcielesne! W takim razie, kim on jest?
- Zwę się Robbertitto! – sapnął głośno Upiór, jakby czytał w jej myślach.
Bezceremonialnie cisnął ją na fotel i skrępował pasami. Wtedy ją olśniło. Było znacznie, znacznie gorzej. To nie był Upiór. Wpadła w łapy jakiegoś szalonego Fryzjera! Upiór mógł ją co najwyżej porządnie nastraszyć. Ale szalony Fryzjer? O, taki to mógł ją skrócić razem z włosami o głowę.
- Robbertitto, vel Ferdynando – przedstawiał się dalej Fryzjer – Zenobio... de Marcello... della Rolca Trzysta Dwudziesty
- Jestem... Mar...
W ostatniej chwili ugryzła się w język. Postanowiła nie zdradzać temu Robbowi swojego prawdziwego imienia.
- Ka... lilla, jestem Kalilla – wydukała pierwsze lepsze imię, jakie przyszło jej do głowy.
Fryzjer zbliżył się do niej. Zanim nawet zdążyła krzyknąć, nasunął jej na głowę suszarkę. Zacisnęła kurczowo powieki. Zaczęła się wyrywać i wzywać pomocy, ale pasy trzymały mocno, a głos tłumiły ścianki suszarki.
Nagle poczuła, że zakład fryzjerski zatrząsł się i zazgrzytał. Otworzyła oczy i ze zdumieniem stwierdziła, że Fryzjer siedział już przypasany do drugiego fotela. Pochylił się do lady i gwałtownie przyciągnął do siebie najbliższą wajchę. Pomieszczenie zadygotało, jakby zaraz miało rozpaść się na kawałki. Zaraz potem, razem z oblepionymi pajjęczynami
Paniczny strach ścisnął jej gardło jak żelaznymi obcęgami. Zdała sobie sprawę, że nie miała do czynienia, ani z Upiorem, ani nawet z Fryzjerem. Było dużo gorzej niż myślała. Właśnie została porwana przez...
- Kosmitę!
Na ekranach przed jej oczami rozciągał się widok złomowiska z lotu ptaszakka. Góry zdezelowanych sprzętów i zardzewiałych urządzeń wydawały się małe jak krettowiska. Raz po raz słychać było odgłosy wybuchów i złomowisko rozświetlały jaskrawe rozbłyski.
Naraz, w alejce biegnącej przez środek, dostrzegła jakąś postać. Nie zważając na wybuchy szukała kogoś, zaglądając w każdą dziurę. Margotcie serce podeszło do gardła. Dobrze znała ten charakterystyczny, utykający chód. To była pamiątka po wypadku, gdy ktoś
- Tatuś – wykrzyknęła co sił w płucach.
Postać zatrzymał się, jakby usłyszała jej wołanie. I wtedy wydarzyło się coś strasznego. Powietrze rozdarł kolejny wybuch. Jęzory niebieskiego ognia ogarnęły jej tatę.
- Tatuś! – wrzasnęła rozpaczliwie – On nie żyje!
- Żyje – stanowczym głosem zaprzeczył Robb – To tylko rakiety mrożące.
Margotta zaczęła gwałtownie szarpać się w fotelu.
- Tylko?! Wypuść mnie! Mój tatuś mnie szukał... Muszę go ratować!
- Teraz musimy ratować siebie! – odkrzyknął Robb.
Jednak zamiast odlecieć, wisiał swoim statkiem nad złomowiskiem i rozglądał się, jakby na coś lub na kogoś czekał. „Ty tchórzu” chciała mu rzucić prosto w twarz Margotta, ale głos uwiązł jej w gardle. Tuż przed jej twarzą,
- A więc tak wyglądają twoi pobratymcy, wstrętny Kosmito!
Spojrzała na Robba z nienawiścią w oczach. Była pewna, że zerwie teraz z twarzy maskę i ukaże swoje prawdziwe, potworne oblicze. Ten jednak, pchnął gwałtownie jedną z dźwigni. Zawyło i potężna siła wcisnęła ją w fotel. W jednej chwili pociemniało jej w oczach i straciła oddech. Kiedy się ocknęła, poczuła, że lecą. Jak z oddali dotarł do niej głos Robba:
- Zostaliśmy zaatakowani. Próbuję umknąć tunelem przyspieszeń.
- Szybciej! Leć szybciej! – krzyknęła do Robba.
- Już lecimy szybciej! – odkrzyknął.
Starał się lawirować pomiędzy coraz bliższymi wybuchami rakiet.
- Jeszcze szybciej nie ma możności!
- To strzelaj! Na co czekasz?!
Nie czekając na odpowiedź, rzuciła się na ladę. Zaciśniętymi pięściami bombardowała na oślep najbliższe przyciski.
- Nie czyń tego! – wrzasnął Robb, ale już było za późno.
Jeden z przycisków zapulsował catangowym światłem i już po chwili za ich statkiem pojawiła się jakaś mgiełka. Mieniła się wszystkimi kolorami tęczy i szybko
- Nasz statek jest nieuzbrojony – W głosie Robba dało się słyszeć rozpacz i beznadzieję – Wiesz coś najlepszego uczyniła? Ty... opróżniłaś zbiornik paliwa. Teraz już im na pewno nie umkniemy.
Na potwierdzenie jego słów, poczuła, że zwalniają. Wrogie statki zbliżyły się. Przez przeszklone kabiny mogła teraz dostrzec tryumfalnie uśmiechnięte pyski agresorów. Kiedy potwory odpaliły kolejne rakiety, Robb odwrócił twarz od ekranu. Nie chciał patrzeć na to, co miało nieuchronnie nastąpić.
- To koniec, rozumiesz? I nie chodzi wcale o mnie... ani o ciebie. To koniec wszystkiego!
Podniósł oczy, jakby chciał po raz ostatni spojrzeć na świat.
- Przez ciebie... – zaczął, ale urwał nagle, wpatrzony w ekran.
Margotta podążyła za jego wzrokiem. Od razu zauważyła niewielkie rozbłyski z tyłu
- Co to? – zapytała.
- To... To twoje paliwo... – wyszeptał Robb z niedowierzaniem – Zapaliło się od płomieni wydostających się z dysz rakiet... i teraz...
Jego słowa zagłuszył huk detonacji. Gwiazdery eksplodowały jeden po drugim. Ekran rozjaśnił się tak oślepiającym blaskiem, że Margotta musiała odwrócić wzrok.
- Jesteśmy uratowani! – wymamrotał Robb, ale w jego głosie nie było radości – Wszystko miało być inaczej. Miałem uchronić kogoś ważnego. Taki był plan. Ale plan zawiódł i...
Spojrzał na nią z ukosa i dokończył:
- Uratowałem niewłaściwą osobę.
- „Uratowałeś?! Ty?! Sam siebie uratowałeś, Kosmito! A mnie porwałeś!” – Margotta chciała mu wykrzyknąć prosto w twarz,
Powoli docierała do niej straszna prawda. Planeta Margenta stała się sceną jakiegoś przerażającego kosmicznego starcia. Ona, a wraz z nią jej tata, przyjaciele i wszyscy Margentianie, znaleźli się w samym środku tej międzygalaktycznej wojny.
W jej oczach pojawiły się łzy. Do głowy cisnęły się jej coraz to nowe pytania, na które nie znała odpowiedzi: Co się teraz stanie z Margentą? Co się stanie z jej tatą... z przyjaciółmi? Co się stanie z nią? Co to były za potwory? Wreszcie, kim jest ten kosmita, o imieniu Robb? Dlaczego ją porwał i co go łączy z tamtymi potworami?
Naraz wibracje silników ustały i na statku zapanowała złowroga cisza. Spojrzała pytająco na Robba. Siedział sztywno ze wzrokiem tępo utkwionym w jakiś punkt. Nie poruszył się nawet, gdy zaczęły gasnąć przyciski na pulpicie sterowniczym. Potem wyłączyły się szafy.
- Gorzej chyba być nie może! – przemknęło jej przez głowę i w tej samej chwili ciszę rozdarł świdrujący pisk.
Statkiem szarpnęło, zakręciło i... zaczęli spadać.
- Aaaa! – wrzasnęła z przerażenia Margotta.
- Aaaa! – krzyczał z bezsilności Robb.
- Piiiiiiiiiiii! – wtórował im spadający coraz szybciej w czarną, nieprzeniknioną otchłań statek. – Piiiiii!
Rozdział Pierwszy.
Dziwny sen Radka.
- Piiiiiiiiiiiiiiiiii!
Radek celnym trafieniem dłoni uciszył piszczący budzik. Leżał jeszcze przez chwilę z zamkniętymi oczami. Pragnął uratować ostatnie obrazy ze swojego snu, ale te prysły jak bańka mydlana.
- Wstawaj!
Rozległo się pukanie i do pokoju zajrzała mama. Była elegancko ubrana, uczesana i jak zwykle pogodna.
Mama uśmiechnęła się, ukazując siateczkę zmarszczek pod oczami i odezwała się ciepłym, ale stanowczym głosem:
- Bo znowu się spóźnisz, a...
- „a odkrywcy się nie spóźniają” – Radek powtórzył w myślach razem z mamą i westchnął ciężko.
Niepotrzebnie wygadał się, że gdy dorośnie, zostanie kosmicznym Odkrywcą.
- Kosmiczni Odkrywcy kładą się wcześnie spać – powtarzała teraz niemal codziennie.
Albo:
- Kosmiczni Odkrywcy jedzą ser i piją mleko. Kosmiczni Odkrywcy dobrze się uczą i nie psują sobie oczu przed komputerem.
Czasem dodawała:
- Może byś „odkrył”, że zlew wypełniony jest brudnymi naczyniami, a podłoga potrzebuje miotły?
Najgorsze było to, że chłopak, który co rano spoglądał na Radka z lustrzanego odbicia
Był szczuplejszy i słabszy od rówieśników. Nie wyglądał też „cool” jak przywódca klasowy Koper, czy choćby któryś z członków jego bandy Przeroślaków. Na dodatek nosił imię, którego nie cierpiał.
- Radek, pośpiesz się! – dobiegł zza drzwi ponaglający głos mamy.
Do szóstego roku życia był Markiem. Przy zapisach do szkoły zajrzano do dokumentów i okazało się, o zgrozo, że wcale nie ma na imię Marek, tylko Radek! Ale w domu była chryja! Mama nie odzywała się do taty prawie przez miesiąc. A jeśli już, to tylko po to, by powtarzać jedno słowo: „wina”.
- To twoja wina. Z tej radości wypiłeś za dużo wina i zamiast „Marek”, wybełkotałeś „Radek”.
Tato bronił się, że to zapewne urzędnik był głuchy jak pień... W każdym razie w papierach stało jak byk: „Radek”.
- Wszystko przez tę szkołę! – pomyślał i nagle zszarzał na twarzy. – O rany! Dzienniczek do podpisu!
Dwa dni temu stanął na przerwie w obronie jakiegoś pierwszaka. Jeden z Przeroślaków, Tyfus, chciał mu zabrać pieniądze. Radek wcale nie zamierzał odgrywać bohatera. Przeciwnie, już miał się odwrócić jak inni i odejść, gdy coś go podkusiło i krzyknął do Tyfusa „puść go”. Przeroślak zbaraniał. Tak był zaskoczony tym, że ktoś mu się ośmielił przeciwstawić, że puścił pierwszaka i tamtemu udało się uciec.
Niestety, Tyfus szybko doszedł do siebie i od razu spuścił Radkowi łomot. Gorzej, że zobaczyła to wychowawczyni i dla obu skończyło się to uwagą do dzienniczka, którą teraz musiał dać mamie do podpisu.
- Dać do podpisu, dać do podpisu... – powtórzył sobie w myślach, żeby nie zapomnieć.
Postanowił zrobić to w ostatniej chwili,
Spojrzał na zegarek i jęknął. Jeśli nie chciał się spóźnić, musiał się pospieszyć. Do szkoły miał w sumie niedaleko, ale zawsze szedł naokoło, żeby nie natknąć się przypadkiem na Kopra i Przeroślaków.
Wrzucił do plecaka przygotowaną przez mamę kanapkę i wybiegł z domu. Szedł szybko, ale w połowie drogi zaczął odczuwać jakiś dziwny niepokój. Zwolnił więc, jednak im wolniej szedł, tym jego niepokój wzrastał. Przez to z kolei coraz bardziej zwalniał, aż w końcu stanął jak wryty:
- Dzienniczek! – wykrzyknął tak głośno, że mijające go dzieciaki z młodszych klas odskoczyły wystraszone.
Zapomniał o podpisie, a teraz mama
na pewno wyszła już do pracy. W tej sytuacji pozostało mu tylko jedno:
- Wagary!
Wiedział, że to nie było najlepsze wyjście. Właściwie, to było wyjście wręcz fatalne. Ale nic lepszego w tej chwili nie przychodziło mu do głowy.
- Zresztą, pani powiedziała wyraźnie: „Bez podpisu nawet nie pokazuj się w szkole”! – usprawiedliwiał się w myślach.
Potem, już po wszystkim, Radek często zastanawiał się, czy wszystkie późniejsze groźne i dramatyczne wypadki przydarzyłyby mu się, gdyby tamtego poranka nie odwrócił się na pięcie i nie wyruszył na wagary? Co by się stałoby ze światem, gdyby jego uwagi nie przyciągnęła relacja z powrotu z Kosmosu kosmicznego turysty, którą zauważył w telewizorach stojących na wystawie Centrum Handlowego?
Postanowił obejrzeć ją na spokojnie. Przedarł się przez tłum klientów na stoisko RTV,
ale news o kosmicznych turystach właśnie się skończył. Zamiast astronautów w srebrnych kombinezonach i kulistych hełmach, ekran zajmował teraz jakiś rolnik w czapce uszance, z twarzą pooraną jak afrykańska ziemia podczas suszy i z nosem jak kartofel, lub raczej, biorąc pod uwagę jego kolor, jak burak. Obok niego stał łysiejący, gładko wygolony Redaktor w ciemnym garniturze i grubych okularach, które ciągle zsuwały mu się z nosa.
- Panie! – rolnik wyrwał mu z ręki mikrofon i przystawił sobie pod twarz – Ja się dżemłem, bynajmniej, a tu jak nie rypnie!
- „To”, to znaczy UFO? – padło pytanie Redaktora i Radek natychmiast zaczął z zainteresowaniem wsłuchiwać się w rozmowę.
- Jakie jufo, bynajmniej? – żachnął się rolnik – Latający się spodek i Kuzmitów żem zobaczył, jak się z niego wygrzebowywują...
- Jak sami Państwo widzą – Redaktor
przejął mikrofon i zwrócił się do telewidzów – Pan Stanisław...
- Stasiek! Stasiek Pytko z Łącka, bynajmniej! – wykrzyknął rolnik i zaprezentował w uśmiechu niekompletny garnitur zębów.
- A więc Pan Stasiek – kontynuował niespeszony Redaktor – twierdzi, że jako pierwszy Ziemianin spotkał na Ziemi przedstawicieli obcej cywilizacji!
- Panie, uny były olbrzymie. Jak studoła. Ze dwudziestu ich było. Co ja mówię, z pięćdziesięciu, stu... I cali byli zieloni, jak... ło to!
Pan Stasiek pochylił się i wyrwał z łąki garść świeżej trawy. Na potwierdzenie swych słów zaczął wymachiwać nią Redaktorowi tuż przed samym nosem.
- A czy nawiązał Pan Stasiek kontakt z tą... obcą cywilizacją? – zapytał Redaktor.
W tym momencie Pan Stasiek machnął wiechciem trawy tak nieszczęśliwie, że strącił
- Pewnie, żem nawiązał kontakt z tą obcą cywilizacją, bynajmniej! – odezwała się głosem Pana Staśka krowa w czerwone łaty ze srebrnym dzwonkiem na szyi – Muuu! Butelką!
- Poczęstował ich Pan Stasiek herbatką? Muuu? – odryknęła głosem Redaktora druga krowa, czarno-biała z wielkim kolczykiem w uchu.
- Jaką herbatką? – żachnęła się głosem Pana Staśka krowa z dzwonkiem na szyi – Przeca
mówię, żem butelką ich poczęstował. Jak żem nią rypnął tego pierwszego bez ten zielony łeb...
- Kolejne brednie. – skrzywił się Radek.
Jego zainteresowanie prysło jak bańka mydlana. Już chciał się odwrócić i wycofać, ale powstrzymał go wyraźny szept za jego plecami.
- To on był zielony! Ze strachu...
- Ucichnij! – odezwał się inny głos. – Bo jeszcze ktoś usłyszy.
- Nic ci nie zrobił? Naprawdę mocno ci przylał.
Z brzmienia szeptu Radek wywnioskował, że ten głos należał do dziewczyny. Odpowiadał jej niższy szept, najwyraźniej jakiegoś chłopaka:
- Mam twardą głowę.
- Szkoda! – syknęła na to dziewczyna jak żmija – Ja bym cię walnęła dużo mocniej, niż ten Pan Stasiek.
Radek aż gwizdnął w duchu z uciechy:
- Idziemy! – wyszeptał chłopak rozkazująco.
- Idziemy? – prychnęła wyzywająco dziewczyna już całkiem głośno i wyraźnie – Ciekawe dokąd?
- Nie wiem... – chłopak zawahał się – Tylko żebyś nie próbowała umykać...
Radek omal nie krzyknął z wrażenia. Na czoło wystąpiły mu krople potu. Przecież on znał te głosy!
- Nie! To niemożliwe! Czyżbym zaczynał wariować?
Odwrócił się gwałtownie. Za nim nikogo już nie było. Ruszył szybko w kierunku wyjścia, by ich dogonić. Przedzierał się przez tłum i potrącając ludzi, rozglądał gorączkowo. Nigdzie nie dostrzegł nikogo niezwykłego. Wybiegał na ulicę.
- Co się z nimi stało? – zastanawiał się – Przecież nie rozpłynęli się w powietrzu!
Za rogiem rozległo się ujadanie psa. Był to jedyny element, który zakłócał panujący wkoło spokój. Ruszył biegiem w tamtym kierunku. Za zakrętem stanął jak wryty.
Środkiem chodnika szedł sztywnym krokiem wysoki, gładko przylizany chłopak w szarym, pomiętym kombinezonie. Prowadził, a właściwie ciągnął za sobą, szczupłą dziewczynę w mocno wybrudzonej sukience z imponującą szopą jaskrawo rudych włosów sięgających jej niemal do pasa. Obszczekiwał ich łaciaty piesek z gatunku małych, jazgotliwych kundli.
Z wrażenia pod Radkiem ugięły się kolana. Znał tę dwójkę. To był Robb i Margotta. Postacie z jego snu!
Kiedy tylko odzyskał władzę w nogach, postanowił iść za nimi. Nic sensowniejszego nie przychodziło mu do głowy. Był tak podekscytowany, że z początku nie zwrócił
- Chyba mnie zauważył. – zmartwił się, kiedy Robb wyraźnie przyspieszył kroku.
Jeśli nie chciał ich zgubić, musiał iść szybciej. W połowie ulicy stanął nagle, uderzony przedziwną myślą:
- „A może... ja jeszcze śpię i to wszystko mi się po prostu śni?
Otrzeźwił go głośny pisk opon. Kątem oka zdołał jeszcze ujrzeć pędzący prosto na siebie samochód i przerażoną twarz kierowcy. Odruchowo zacisnął powieki. Chwilę potem
- Boli! – jak błyskawica przeleciało mu przez głowę – Czyli nie spałem. A to znaczy, że właśnie zostałem przejechany przez samochód i już nie żyję!
- Czego chcesz?! – rozległ się nad nim twardo brzmiący głos.
- Niezbyt uprzejme przywitanie. – przemknęło mu przez głowę. – Więc do Nieba raczej nie trafiłem.
Powoli otworzył najpierw jedno, potem drugie oko. Dopiero po chwili uprzytomnił sobie, co się stało. Spod kół samochodu wyrwał go Robb. Radek nie miał pojęcia, jak mógł tego dokonać tak szybko.
- Dlaczego za nami podążasz? – Robb syknął mu do ucha – Kto cię nasłał?
Radek nie odpowiedział. Spojrzał tylko kątem oka na Margottę. Dziewczyna taksowała go uważnie wzrokiem.
- Jak ona musi się czuć? – przemknęło mu przez głowę – W obcym świecie... Samotna...
Wstał powoli.
- Chcę... pomóc. – zwrócił się bardziej do Margotty, niż do Robba.
Próbował nadać swojemu głosowi zdecydowane brzmienie, ale tylko zapiał jak kogut na płocie.Robb spojrzał na niego wrogo i stanął tak, żeby zasłonić sobą Margottę.
- Pomóc? Ty nie możesz pomóc, tylko sprowadzić kłopoty. Ostaw nas w spokoju! Nic o nas nie wiesz!
- A wła... śnie, że wiem! Wiem, że jesteście z... bardzo daleka...
Zawsze kiedy się denerwował, zaczynał się jąkać. Nawet w myślach. Rodzice próbowali go z tego wyleczyć u Doktora Mąki. Staruszek znęcał się nad nim przez kilka miesięcy, ale nic to nie dało.
- Ależ dało! – tłumaczył mamie Doktor Mąka – Jeszcze jak pomogło, kochaneczku! – tak zwracał się do wszystkich, niezależnie od
- I jeszcze wiem – zacinając się wydusił z siebie Radek – że ona... Na imię ma... Ma... Margotta!
Oczy Margotty w sekundzie rozbłysły jak żarówki.
- I wie... wiem jeszcze – dokończył, niemal dusząc się już z braku powietrza – Wiem, że ją po... po... porwałeś!
Zapadła długa cisza. Radek, choć brakowało mu tchu, bał się nawet odetchnąć.
- Ma... Margotta? – przerwał ciszę Robb i spojrzał zdziwiony na dziewczynę.
Radkowi zdało się, że jej twarz okrył rumieniec. Zaczerpnął powietrza i wydukał:
- Mówiłem, że was znam... Musisz ją wy... wypuścić!
- Mylisz się. Nie znasz... – Robb mówił spokojnie i stanowczo – Nie porwałem jej... i wcale nie zwą ją Mamargotta, tylko Kalilla!
Na dźwięk tego imienia, Margotta skrzywiła się, jakby połknęła cytrynę. Albo raczej... cały kilogram cytryn i to posypanych papryką i pieprzem.
- No tak! – przypomniał sobie Radek – Przecież Margotta skłamała, że ma na imię Kalilla!
Już otwierał usta, żeby wszystko wyjaśnić, kiedy...
- Radek jąkałek! – rozległ się za jego plecami nieprzyjemny skrzek.
Brzmiał tak, jakby ktoś z lubością przejechał styropianem po szkle.
- Zwiało się z lekcji, co? Oj, nieładnie!
Nie musiał się nawet odwracać. Bez tego wiedział do kogo należał ten głos.
- Ko... Koper! – jęknął w duchu i ciarki przeszły mu po plecach – I Przeroślaki. Tylko ich tu bra... kowało!
Koper zrzucił z głowy kaptur od dresu i zaczął lustrować nachalnym wzrokiem Margottę i Robba. To samo od razu uczyniły
Przeroślaki.
- A to co za małpy? Z cyrku żeś uciekła ruda, czy co?!
Koper zrobił do Margotty małpią minę i podrapał się lewą ręką po głowie, a prawą pod pachą. Przeroślaki jak na komendę zarechotały.
- Chłopaki, jaki to gatunek..? – nakręcał się Koper – Chyba pawian?
- A mosze... – wyseplenił Żarówa – kapucynka, nie Koper?
- To niech zatańczy!
Koper wyciągnął ręce w kierunku Margotty, ale Robb był szybszy. Złapał go błyskawicznie za przeguby i odezwał się stanowczo:
- Odstąpcie stąd! Odstąp!
Takiego obrotu sprawy Koper się nie spodziewał. Dotąd nikt nie śmiał mu się przeciwstawić. A już zwłaszcza w obecności Przeroślaków. W jednej chwili uśmiech spłynął mu z twarzy jak woda z szyby. Próbował
- Puść... – jęknął Koper niemal prosząco.
- Ostaw nas w spokoju! Odstąp! – powtórzył Robb i zwolnił uścisk.
Koper cofnął się. Wśród Przeroślaków od razu poczuł się raźniej. Wykrzywił pogardliwie usta i zaczął przedrzeźniać Robba:
- „Odstąpcie”... To... – wskazał głową Robba – To nawet... potrafi mówić... To nie małpy, ale jakieś klauny, widocznie...
Chciał się zaśmiać, ale tylko zabeczał nerwowo jak baran.
- Teraz to nie mamy czasu chłopaki, no nie?
- No! – skwapliwie potwierdziły Przeroślaki.
- Ale jeszcze się spotkamy! To do
następnego, klauny! – rzucił Koper z groźbą w głosie i pchnął na odchodnym Radka tak mocno, że ten zatoczył się do tyłu, następnie potknął o krawężnik i wyciągnął na chodniku jak długi.
Robb popatrzył na niego z góry z politowaniem.
- I ty chciałeś nam pomóc? Mówiłem, że możesz tylko sprowadzić kłopoty. Ty też ostaw nas w spokoju!
Złapał Margottę za rękę i pociągnął za sobą w głąb ulicy. Radek patrzył bezsilnie, jak odchodzą. Zanim zniknęli za zakrętem, dziewczyna obejrzała się i ich spojrzenia się spotkały. Trwało to krócej niż sekundę, ale Radek mógłby przysiąc, że w zielonych oczach dziewczyny wyczytał przerażenie i nieme błaganie o pomoc.
Rozdział Drugi
Inwazja Scalorów!
- Nie mówiłem, że nikt nie może się wymknąć z Margenty?! Nikt!
Roton miotał gromy przed Bazylichem, Żujem, Ptakojem i Gliździochem. Scalory ledwo uszły z kosmicznego starcia z życiem. Wróciły jednak w opłakanym stanie i teraz kuliły się ze strachu przed Masterem. W popalonych kombinezonach i z opatrunkami na pyskach nie przypominały już bojowych adiutantów.
- Nikt! Nikt! Nikt! – wściekał się Roton, zdzierając plastry z ich pysków – A wy, co?!
- My... całą p... lanetę o… panowaliśmy!
- Podbili... śmy. Ograbili...
- ...śmy! I zamrozili...
- ...śmy! – pojękiwały na przemian Scalory, obmacując obolałe paszcze.
Roton huknął sztuczną dłonią w blat sterowniczy i wrzasnął:
- Mam gdzieś tę planetę! Ja chcę władzy nad całym Wszechświatem! A teraz, komuś udało się uciec. Przez was, piedestały, wszystko może pójść na marne!
- Ależ Master – odważył się wystąpić przed szereg Żuj – Przecież to tylko dwójka jakichś margentiańskich małych istot nędznych, nie chłopaki?
Scalory przytaknęły skwapliwie obolałymi pyskami.
- Nie ma się czym przejmować... – kontynuował coraz pewniejszym głosem Żuj. – Ich na własne ślepia widzieliśmy. Istoty
małe i słabe to... jakieś zwykła dzieciaki...
- Które was pokonały i rozwaliły w proch gwiazdery! – przerwał mu Roton tak gwałtownie, że Żuj w jednej chwili zapominał o całej swojej odwadze i w popłochu wycofał się i wrócił do szeregu – I mimo, że nikt nie miał prawa ocaleć, to te „małe i słabe”, jak mówicie istoty, wymknęły się... i uratowały. Tak, jak ponoć przepowiada Legenda!
Na dźwięk słowa „Legenda”, w szeregu Scalorów zapanowało nerwowe poruszenie.
- Legenda? Jaka legenda, Master? Legenda jaka? – przekrzykiwały się jeden przez drugiego.
- Legenda o Zaklęciu... Kedara.
Roton z największym obrzydzeniem wypowiedział to znienawidzone imię.
- Oooo! Legenda o Zaklęciu Kedara?
Scalory ze zdziwienia rozwarły paszczęki i wybałuszyły ślepia. Master nigdy wcześniej nie wspominał o żadnej legendzie.
Roton zamyślił się. Dotąd nie przejmował się Legendą. Słyszał coś o niej od swojego nauczyciela Mastera Krotona, ale nawet nie zadał sobie tyle trudu, żeby dokładniej zgłębić jej treść. W końcu od śmierci Kedara minęło już tyle rotowieków i teraz on był najpotężniejszym czarnoksiężnikiem we Wszechświecie. Myśl, iż na jakiejś małej plancie Margencie, błąkającej się gdzieś po peryferiach Kosmosu, może czaić się jakieś niebezpieczeństwo, wydawała się całkiem niedorzeczna.
Dlatego skoncentrował się wyłącznie na samym Zaklęciu. Dwie pierwsze próby jego wypowiedzenia, skończyły się niepowodzeniem. Mimo to, miał przeczucie, że w końcu mu się uda i zdobędzie władzę nad światem.
Jednak w miarę, jak zbliżał się czas trzeciej, ostatniej próby, zaczęły go coraz częściej nawiedzać nocne niepokoje. A ostatnio,
Rozkazał Scalorom zaatakować tę planetę. Nie oczekiwał żadnych niespodzianek. Siła rażenia jego rakiet była miażdżąca. Tymczasem stało się coś zupełnie niewytłumaczalnego, tajemniczego i groźnego. Wręcz magicznego! Komuś udało się wymknąć!
- Czy to możliwe, że na Margencie coś się przyczaiło? Jakaś moc tajemna? Tak potężna, że nawet kiedy odgadnę ostatnią literę Zaklęcia i zdobędę władzę nad światem, to to przyczajone i nieznane „coś” będzie mogło mi ją odebrać? A jeśli tym „czymś” są właśnie ci uciekinierzy? Jeśli oni są tą mocą, teraz właśnie uwolnioną?
Postanowił pochylić się nad „Księgą legend” i dogłębnie przestudiować legendę o Zaklęciu Kedara. Stukając rytmicznie sztuczną nogą o metalowe stopnie wspiął się na sam
- Daję wam pół rotogodziny. Macie odszukać uciekinierów. Gdziekolwiek się w Kosmosie zaszyli!
* * *
„To najstarsza ze wszystkich znanych legend. Legenda o Zaklęciu Kedara, najpotężniejszego czarnoksiężnika, który swą moc otrzymał podobno od samej Pramatki Katylli.
Mistrz Kedar żył rotowieki temu w okazałym, kamiennym zamczysku, należącym do króla Zedjusza, władcy planety Margenty. Nie uznawał czarnej, złej magii. Był mistrzem magii dobrej, białej.
Dlatego lepszym określeniem dla niego byłoby słowo „białoksiężnik”. To nawet pasowało do jego wyglądu: długiego białego płaszcza, na tyle obszernego by ukryć wydatny brzuch,
Mistrz kochał świat. Uważał, że jest on dobry i piękny. Ale wiedział też, że między dobrem a złem, pięknem a szpetotą, światłem a ciemnością, wreszcie miłością a nienawiścią rozciąga się bardzo cienka granica. Tak cienka, że niekiedy można jej wcale nie zauważyć. Przekroczyć ją mimochodem i znaleźć się po tej złej, szpetnej, ciemnej i nienawistnej stronie.
Na co dzień Kedar zajmował się konstruowaniem różnych, ułatwiających życie wynalazków. Do pomocy miał ucznia. Był to dobry młodzieniec, o niewinnej twarzy i szczerym spojrzeniu. Na imię miał...”
- Zorran! – wyszeptał Roton z szacunkiem i oderwał wilgotne ze wzruszenia oczy od Księgi Legend.
Było to ciężkie dzieło. Wolumin ważył chyba ze trzydzieści rotokilogramów i oprawny był w wysadzaną szlachetnymi kamieniami
skórę mrówkoja.
„Zorran był zdolnym uczniem, ale w gorącej wodzie kąpanym. Wszędzie wtykał swój zadarty nos i zadawał wiele, często zbyt wiele jak na cierpliwość starego Mistrza, pytań.
- Co konstruujesz tym razem, Mistrzu?
- Trans... for... mator. – wycedził Kedar.
Próbował właśnie wbić gwóźdź. Ten jednak uparł się, żeby się krzywić i wypadać.
- A do czego ma służyć ten transfor... mator?
Zorran nachylił się i zasłonił całe światło.
- Do zmiany postaci, ałć!
Mistrz zamiast w gwóźdź, po ciemku trafił młotkiem w swój palec.
- A co to takiego ta „zmiana postaciałć!” – drążył dalej Zorran.
Kedar nabrał podejrzeń, że uczeń naigrywa się z niego i postanowił dać mu nauczkę.
- Dotąd miałeś postać Zorrana, prawda? – spytał, a dziwny uśmiech błąkał mu się po twarzy.
Kiedy Zorran kiwnął głową,
- A teraz, jaką masz postać, Zorranie?
- Oj, nie udał się Mistrzowi wynalazek! – pomyślał uczeń z zawodem.
Oczekiwał na jakiś błysk, czy huk. A tu nic. Chciał się zaśmiać, ale wydał z siebie tylko jakiś nieartykułowany kwik:
- Quikkphrr!
Spojrzał w lustro, supertajny wynalazek Mistrza, którego jedyny istniejący egzemplarz wisiał w pracowni Kedara, i przeraził się. Zamiast swojej twarzy ujrzał obleśny, pokryty liszajami i brodawkami pysk małpakka!
Zakwiczał z przerażenia i pogalopował w panice gdzie ślepia poniosą. Znaleziono go ledwo żywego dopiero po margetygodniu.
Minęło kilka margemiesięcy. Zdawało się, że przygoda z transformatorem poszła szczęśliwie w zapomnienie.
Zorran się wyciszył, ale spokój nie trwał zbyt
Pewnego dnia wpadł jak wiosenna burza do pracowni Mistrza. Oczy mu pałały w gorączce.
- Mistrzu! Czy mógłbyś mi zdradzić przepis na... napój na miłość?
Kedar oderwał się od pracy nad kolejnym wynalazkiem i spojrzał na ucznia niezbyt przytomnym wzrokiem.
- Napój na coooo?
- Na miłość! – powtórzył Zorran – Kocham księżniczkę Mirellę, ale ona nawet mnie nie zauważa. Więc chcę to załatwić inaczej.
Zafrasowany Mistrz zaczął czochrać palcami siwą brodę. Zauważył, że jego uczeń czuje
do córki Zedjusza coś więcej, niż tylko przyjaźń. Nie było nic w tym dziwnego. Mirella była mądrym i wesołym dziewczęciem, smukłym i wiotkim, z twarzą o delikatnych rysach i jasnej skórze. Miała oczy koloru marantowomigrowego, a jasnocatangowe włosy spływały jej na ramiona, jak górski wodospad spieniony na kamieniach.
- Nie bardzo się wyznaję w tych kwestiach, ale może musisz się lepiej postarać. – Mistrz pogładził nerwowo brodę – Być mądrym, dzielnym i dobrym dla Mirelli – chrząknął – wtedy... – odkaszlnął – być może... – przetarł okulary – kiedyś cię pokocha.
- Być może... Kiedyś... Tratatata, tu mi lata! – Zorran małpakkował Mistrza – Prościej przygotować jakiś napój... miksturę, żeby wypiła i pokochała mnie od razu.
- Ale to byłoby wbrew jej woli. – obruszył się Mistrz – To nie byłaby miłość.
- Dla mnie by była! – wykrzyknął Zorran, a w jego oczach pojawił się niepokojący błysk”.
- Master Zorran i jakaś tam... „miłość”. Co za brednie!
Roton z obrzydzeniem odsunął księgę od oczu. Był poirytowany i zdezorientowany. Już chciał w ogóle cisnąć ją w kąt, gdy przypomniał sobie o uciekinierach z Margenty.
- To nie mogą być zwykłe dzieciaki. Najpierw udało im się wymknąć, mimo zmasowanego ostrzału, a potem rozbić w puch Scalory... Kto wie do czego są jeszcze zdolni.
Przerzucił pośpiesznie kilka kart księgi i znów zagłębił się w lekturze.
- „Zdobycie czyjejś miłości podstępem jest rzeczą złą. Dlatego przepisy na takie mikstury można znaleźć tylko w księgach do czarnej magii. A czarna magia to straszne, niewyobrażalne zło! Kto raz tego spróbuje, już nigdy nie będzie mógł przestać. – ostrzegał Mistrz Zorrana w nadziei, że jego przestrogi odniosą skutek.
Nie wiedział jak bardzo się mylił. Pewnego margednia zauważył brak księgi do czarnej magii. Zawsze stała na najwyższej półce biblioteki. W pierwszej chwili pomyślał, że położył ją w innym miejscu, ale nigdzie jej nie było. Gdy sprawdzał na parapecie, wyjrzał przez okno. Był piękny, ciepły poranek. Właśnie rozpoczęła się pora dwóch słońc
- Nie pij! – zawołał przez okno.
Było już jednak za późno. Gdy spragniona Mirella wychyliła szklanicę do dna, Zorran padł przed nią na kolana. Zaczął do niej przemawiać gestykulując, a oczy płonęły mu jak w gorączce. W pewnej chwili księżniczka złapała się za głowę i bezwładnie osunęła na glebbę. Przeżyła, ale była o krok od śmierci i potem długo wracała do zdrowia.
Miarka się przebrała, gdy jeszcze tego samego dnia, wieczorem, zaintrygowany ustaniem treli ptaszakków, Mistrz wyszedł do ogrodu. Dostrzegł tam Zorrana. Wymierzył do czegoś z transformatora i zanim Mistrz zdążył
- Już wtedy kiełkowało w tobie zło, Masterze! – wyszeptał z uznaniem Roton.
Oderwał oczy od księgi. Jego wzrok powędrował bezwiednie w kąt gabinetu i zatrzymał się na niepozornej walizce pozamykanej na stalowe zatrzaski.
- Kedar nawet nie podejrzewał, że skonstruował swój najstraszniejszy we Wszechświecie wynalazek: likwidator!
„Mistrz był przerażony. Do tej pory zło istniało dla niego zawsze gdzieś daleko. Czy to jako kosmiczne huragany, pustoszące od czasu do czasu Margentę, czy pod postacią potworów zamieszkujących Mgławicę Czarnego Wiru. Teraz Kedar zrozumiał, że zło zapukało do jego drzwi. Weszło bez zaproszenie i zalęgło się podstępnie w duszy jego ukochanego ucznia, Zorrana. Wstrząśnięty, zaszył się w swojej zagraconejksięgami i wynalazkami pracowni. Zamierzał wymyślić formułę Zaklęcia, zwanego potem od jego imienia Zaklęciem Kedara. Miało ono mu dać nieskończoną władzę nad światem, wszechmoc, by mógł chronić ten świat przed złem. Jednak ledwo zabrał się do pracy, przeszyła go jak ostrym mieczem pewna myśl:
- Co by się stało, gdyby ktoś... – Kedar nie miał odwagi przyznać się przed samym sobą, że miał na myśli Zorrana – wykradł moje Zaklęcie, a następnie użył go nie przeciwko Złu, ale w imieniu tego Zła i nikt nie mógłby tego potem cofnąć?!
Ta konstatacja tak go przeraziła, że postanowił, równocześnie z poszukiwaniami Zaklęcia, rozpocząć pracę nad antidotum, formułą zdolną w każdym momencie unieważnić to Zaklęcie”.
- Przeciwzaklęcie! – wyszeptał pobladłymi wargami Roton.
Czuł, że wreszcie doszedł do tego, czego szukał: do całej prawdy o Zaklęciu Kedara!
- Bez ochrony Przeciwzaklęcia, samo Zaklęcie stanowi zbyt wielkie zagrożenie dla świata – wyszeptał pewnego dnia ledwo żywy z wyczerpania – Niech więc przepadnie!
Chwycił w dłonie karty pergaminów wypełnione ciągami liter i zaczął je drzeć, a strzępy wyrzucać przez okno na wiatr. Gdy wziął ostatni pergamin, wykaligrafowane na niej litery nagle poruszyły się i uformowały się w długi warkocz, który zaczął wić się i syczeć jak wężowiec. Mistrz patrzył urzeczony na ten tajemny taniec. W pewnej chwili gad skręcił się, uchwycił w pysk swój ogon i sam zaczął się pożerać. W tym momencie Kedar się obudził.
Był cały zlany potem. Głowę złożoną miał na pergaminach.Wyjął masywny medalion z kosmicznego kamienia, podgrzał go, a potem, litera po literze, wyrył na nim Zaklęcie Kedara. Kiedy kamień stwardniał na stal, Mistrz zajął się opracowaniem Planu, na wypadek, gdyby Zaklęcie dostało się w niepowołane ręce...”
- A jeżeli to prawda? – Roton starł cieknący mu obficie z czoła pot . – Jeśli oprócz Zaklęcia Kedara rzeczywiście istnieje Przeciwzaklęcie i jakiś Plan?
Master pogrążył się w myślach. Dotarło do niego z pełną mocą, że nawet gdyby udało mu się odgadnąć ostatnią literę, wypowiedzieć Zaklęcie i zostać panem Wszechświata, zawsze będzie żył w poczuciu zagrożenia, że gdzieś tam w Kosmosie może się czaić ktoś, kto będzie znał Przeciwzaklęcie i w każdej chwili będzie mógł mu jego władzę nad światem
- Przeklęty Kedar, niech go nicość pochłonie! No tak – gorzki uśmiech zagościł na twarzy Rotona – już go pochłonęła... Teraz musi pochłonąć uciekinierów z Margenty, a wraz z nimi, Przeciwzaklęcie i cały ten przeklęty Plan...
Urwał. Z dołu dobiegły go dziwne odgłosy. Zaniepokojony odłożył Księgę Legend i pośpiesznie zszedł do sali dowodzenia.
Na centralnym ekranie, zamiast obrazu Kosmosu, przesówały się z góry na dół paski zakłóceń. Równocześnie z głośników wydobywały się zaszumione dźwięki jakiejś mowy:
- To... To znaczy UFO? – padło czyjeś pytanie.
- Jakie jufo! – zaszumiało w odpowiedzi – Latający spodek, panie... i Kuzmitów żem zobaczył, jak się z niego wygrzebują....
Scalory na widok Mastera zadrżały ze
- Master, ja tę antenę potrąciłem. – wyryczał – Stąd głosy te, to wina moja, zaraz poprawię.
Ruszył w kierunku anteny, ale Master powstrzymał go zdecydowanym gestem. Z zadziwiającą zwinnością podskoczył do talerza i zaczął nim kręcić we wszystkie strony. Gdy przesunął go w lewo, pojawił się obraz. Przedstawiał dwie rogate istoty, całe pokryte sierścią. Pierwsza z nich była czarnobiała, z dużym kolczykiem w uchu, druga zaś miała ciemnocatangowe łaty i dzwonek u szyi.
- Wyglądają jak my całkiem! – sapnął do Bazylicha Żuj.
- Pewnie, żem nawiązał kontakt z tą obcą cywilizacją, bynajmniej! Muuu! Butelką! – odezwała się istota z dzwonkiem u szyi, na co odryknęła jej istota zakolczykowana – Poczęstował ich Pan Stasiek herbatką, muuu?
Roton z radości tupnął protezą nogi w podłogę.
- To o nich! O zbiegach! Myśleli, że uda się im uciec! Nie ma takiego miejsca w Kosmosie, gdzie mogliby się przede mną schronić!
Wystukał coś szybko palcami zdrowej dłoni na klawiaturze pokładowego komputera i wcisnął „Enter”. Rozległ się cichy sygnał dźwiękowy i w rogu jednego z ekranów pojawiła się mała lupa. Za każdym kolejnym stuknięciem w klawisz „Enter” lupa powiększała wybrany obszar Wszechświata. W pewnym momencie na monitorze ukazał się... Układ Słoneczny, a w nim niewielka planeta:
- „Ziemia...” – bezbarwnym głosem poinformował pokładowy komputer – „Trzecia od Słońca planeta Układu Słonecznego. Wykryto ślady życia, w tym rozumnego. Planeta zamieszkała jest przez istoty inteligentne zwane ludźmi i nierozumne zwierzęta...”
- Na tej Ziemi... – wysyczał do Gliździocha Żuj – jest odwrotnie, niż u nas wszystko.
Żuj urwał ale ślepiami wskazał na Rotona. Nie uszło to uwagi Mastera. Zmroził Żuja wzrokiem i wrzasnął:
- Za nimi! Do zapasowej rakiety, bo gwiazdery już rozbiliście, sztalugi!
- Tak jest, Masterze Rotonie!
- Istoty inteligentne! – skrzywił się z niesmakiem czarnoksiężnik.
Obserwował, jak Scalory przebierają popalone kombinezony na nowe. Kiedy już usadowiły się w rakiecie, rozkazał:
- Kierunek Ziemia!
Zapasowa rakieta wypluła z siebie potężną porcję dymu i ognia. Zachwiała się, po czym zaczęła wznosić się majestatycznie w przestrzeń kosmiczną.
- Wiecie co robić. Tylko pamiętajcie. Nikt
- Co wtedy? – podchwyciły służalczo Scalory i wślepiły się w ekran na pulpicie – No, co Materze?
Roton przyłożył do szyi protezę lewej dłoni i bardzo powoli przeciągnął nią po szyi. Zaskrzypiało, a na skórze pojawiła mu się szeroka, krwawa pręga. W tym momencie rakieta wleciała w prowadzący do Ziemi tunel przyśpieszeń i łączność wideo się urwała.
***
Na polanę przed dom Pana Staśka zajechał z fantazją duży samochód z napisem „Telewizja”.
Zatrzymał się gwałtownie i ze środka wygramolił się Redaktor, a za nim cała ekipa
- Leżałem se, panie Redachtorze, a tu jak nie łupnie. Podskakuję do łokna i widzę! Rakieta, jak mój kombajn, tylko wienkszo i potwory, co z niej wyłażo, bynajmniej!
- Rakieta? – Redaktor zaczął rozglądać się ciekawie po polanie.
- Ło tam!
Pan Stasiek złapał za kamerę telewizyjną i skierował ją na środek polany. Redaktor skrzywił się wyraźnie zawiedziony. Zauważył jedynie świeżo zrytą ziemię.
- Tam? Przecież, jak sami widzowie mogą się przekonać, tam nic nie ma. Żadnej rakiety.
- Bo ją znikli! – Pan Stasiek znów chwycił kamerę i energicznym ruchem skierował ją tym razem na siebie – Hej, Ziemianie... to znaczy wy, Ludzie! Inwazja! Inwazja! – wykrzykiwał wprost do kamery, zapluwając przy okazji
obiektyw – Tu się po moim polu, bez zgody mojej ani zapłaty, kosmity potworne panoszą, ale ja Pan Stasiek...
- Ależ proszę państwa... – Redaktor wsunął się na wizję przed Pana Staśka. – Na razie nie ma żadnych dowodów...
- A gdzie trawa?! Też znikli! Łopatami, bynajmniej! – nie dawał za wygraną Pan Stasiek – Widziołem, na własne oczy... I moja Maryśka tyż widzioła!
- To znaczy... Jest świadek? – zaciekawił się Redaktor i zamienił porozumiewawcze spojrzenia z Operatorem – To zmienia postać rzeczy. To chodźmy, chodźmy spytać.
Machnął ręką i cała ekipa jak jeden mąż potruchtała posłusznie za Panem Staśkiem.
- Pani Maryśka, to jest Pani Maria, jest zapewne pańską szanowną małżonką? – próbował uściślić Redaktor.
- Jako małżonko?! Jest dla mnie wszystkim, bynajmniej! No nie, Maryśka?!
Pan Stasiek objął pysk jednej z krów,
a dokładnie tej z dzwonkiem na szyi i pocałował go czule.
- Muuu! – potwierdziła krasula.
- I Stacha, tyż widzioła! – Pan Stasiek wskazał głową w kierunku pozostałych zwierząt – I Zośka i Jadźka tyż... Wszytkie widzioły! No, niech pan Redachtor sam spyta!
Redaktor spurpurowiał na twarzy. Stał przez chwilę, jakby chciał coś powiedzieć, ale tylko dał ekipie ręką znak do błyskawicznego odwrotu.
- I co ja teraz dam do Wiadomości? – zastanawiał się w drodze powrotnej.
Miał wyjątkowo podły nastrój.
- Ale cyrk... – parsknął Dźwiękowiec.
- Cyrk! – podchwycił zdesperowany Redaktor – To jest pomysł! Nakręcimy cyrk. Podobno właśnie przyjechał... A z tym Panem Staśkiem trzeba coś będzie zrobić. On może być naprawdę niebezpieczny. Jeszcze jeden taki numer i zadzwonię gdzie trzeba! – zakończył z wyraźną groźbą w głosie.
Rozdział Trzeci
Pierwsze starcie
Ptakoj, Żuj, Gliździoch i Bazylich skuliły się za jednym z budynków i obserwowały główną ulicę ziemskiego miasta. Były zdumione. Nigdzie nie było inteligentnych czworonożnych i owłosionych ludzi, jakie widziały na monitorze w centrum dowodzenia Rotona. Wszędzie za to pętały się małe, dwunogie zwierzęta. Zajęte wydawaniem odgłosów pyskami, nie zauważały Scalorów. Wszystko się zmieniło, gdy pojawiło się
stadko ziemskich szczeniąt. Szły parami pod opieką dorosłej samicy.
- Co za miłe szczeniaczki – westchnął na ich widok Gliździoch. – Przed odlotem złapię sobie jednego takiego do zabawy. A jak mi się znudzi, to go zjem.
- Ciiii! – Żuj położył Gliździochowi łapę na pysku ale już było za późno.
Szczeniak w kaszkietówce wymierzył w Scalory palcem i wrzasnął na całą ulicę:
- Psze pani! Cyrk przyjechał!
Natychmiast wszystkie szczeniaki zaczęły się wydzierać:
- Hurra, cyrk! My chcemy do cyrku!
- Ja się chcę przejechać na tym z dwoma głowami! – wydarł się inny brzdąc w czerwonej koszulce. Zanim Bazylich zdążył się zorientować, maluch wgramolił mu się na jeden z łbów. Deptał przy tym nogami po delikatnej konstrukcji światłowodów. Kiedy Scalor zaczął trzepać łbem, chcąc strącić
Oślepiony potwór zaczął kręcić się bezradnie w kółko.
- Ratuj Gliździochu! – jęczał – Żuju! Ratunku!
Gliździoch ruszył Bazylichowi na pomoc. Wtedy szczeniak w kaszkietówce, ten sam, którego chciał sobie zabrać jako maskotkę, wycelował w niego z pistoletu na wodę i krzyknął:
- Ręce do góry!
Gliździoch schylił się. Wtedy bachor z okrzykiem: „giń potworze” nacisnął spust. Mokry strumień z lufy wleciał Gliździochowi prosto do nosa i zalał mu umiejscowione wewnątrz styki układów scalonych. Gliździoch ryknął przeraźliwie z bólu.
- Brawo! – zafalował tłum, klaszcząc, gwiżdżąc, wyjąc i mieniąc się wszystkimi kolorami.
Scalory już dawno otworzyłyby ogień z miotaczy, gdyby nie groźny, powstrzymujący wzrok Żuja. Dowódca pamiętał rozkaz Rotona: „Żadnego zamieszania! Żadnych strzałów, palenia... Bo wszystko zepsujecie”! Jednak, kiedy kolejny brzdąc pchnął w jego kierunku wózek sklepowy i Żuj potknął się o niego i jak długi runął na ulicę, miarka się przebrała.
- Gliździoch! Bazylich! Ptakoj! – ryknął Żuj, z trudem gramoląc się z ziemi na łapy – Na postrach, z miotaczy! Ognia!
Scalory ze szczękiem zarepetowały miotacze, wycelowały i wypaliły.
***
- Muszę mu uciec! – Margotta posłała wściekłe spojrzenie Robbowi.
Postanowienie ucieczki towarzyszyło jej od momentu wylądowania, a ściślej, rozbicia się o tę planetę Ziemię. Na szczęście statek
- Skąd on znał moje imię? I skąd wiedział, że jesteśmy z innej planety? – zastanawiała się.
Choć jeśli chodzi o to drugie, to akurat nietrudno było zgadnąć. Wyglądali inaczej i wszyscy Ziemianie przypatrywali im się z natarczywą ciekawością. Niektórzy nawet ze śmiechem wytykali ich palcami.
- A to przecież oni wyglądają komicznie.
Wszystko tu było dla niej nowe i zupełnie obce. Najgorsze, że Margotcie powoli zaczynało brakować tchu. Robb ciągnął ją za sobę i nie spuszczał z niej oka. Nie wiedziała czego mogła się po nim spodziewać.
- Porwał mnie, ale... przecież tylko dzięki temu żyję. Nie zrobił mi krzywdy, ale też nie pozwolił mi ratować taty...
Na to wspomnienie oczy zaszły Margotcie
Nagle, gdzieś całkiem niedaleko rozległ się potężny huk. Powietrze zadrżało, a na niebie rozbłysły różnokolorowe pióropusze ognia. Zaskoczony Robb spojrzał z niepokojem w górę i na krótką chwilę puścił ramię dziewczyny. To był właściwy moment.
- Teraz! – krzyknęła w myślach i zanurkowała w tłum.
Gdy Robb wyciągnął rękę po dziewczynę, jego dłoń natrafiła na powietrze. Spojrzał szybko w bok. Kalilli nie było. Przez chwilę miał nadzieję, że wystraszyła się wybuchu i gdzieś schowała. Postanowił poczekać, aż wróci. Dopiero po chwili dotarło do niego, że dziewczyna uciekła.
- Bezrozumna – wycedził pod nosem i ruszył za nią w pościg.
Poruszało mu się już dużo trudniej. Na ulicę wyległo zewsząd sporo Ziemian zwabionych
rozbłyskami ogni na niebie. Przeciskał się pomiędzy nimi, cały czas analizując sytuację. Zastanawiał się jaką on wybrałby drogę ucieczki. Jego wybór padł na pobliską bramę. Skręcił i zapuścił się w mroczny, zaśmiecony korytarz. Już po trzech krokach był pewny, że podąża jej śladem. Pośród woni stęchlizny wyłowił wyraźny zapach Kalilli. Chwilę potem zauważył wirującą puszkę, którą ktoś potrącił. - Na pewno ona.
Przyśpieszył. Jednym susem przesadził kolejne drzwi, przeciął mały dziedziniec i przez następną bramę wydostał się na całkiem już zatłoczoną ulicę. Kątem oka zarejestrował tabliczkę z nazwą: „Ulica Szeroka”. Tłum gęstniał tu z każdą chwilą.- Cyrk! Pampini! Fajerwerki! – padały zewsząd okrzyki.
Nagle Robb zatrzymał się na środku ulicy, uderzony pytaniem:
- Dlaczego ja jej w ogóle szukam?
- Ojciec słup, a matka latarnia? – posypało
Nie zwrócił na to uwagi. Myśli błyskawicznie przepływały mu przez głowę:
- Przecież to nie ta osoba! To nie jest Klucz! Jej nie było w Planie! Ona jest bezużyteczna! Wręcz szkodliwa. Tylko odwraca moją uwagę od... celu! A poza tym jest nieznośna, nieposłuszna i niewdzięczna! Dlatego przerywam poszukiwania! – postanowił, po czym...
Od razu... zaczął się rozglądać za Kalillą.
- Źle. Tracę nad sobą kontrolę. Co się ze mną dzieje? – zaniepokoił się – Dlaczego tak przejmuję się tą dziewczyną? Przecież sama uciekła. A skoro tak, to droga wolna! Nie będę nawet o niej myślał.
Jego spokój nie trwał jednak długo. Myśli jak bumerang wróciły mu do Kalilli. Była jak magnes, który przyciągał jego uwagę.
- A jeśli spotka ją tutaj krzywda? Przecież w tym obcym, nieznanym świecie na
Nagle w głowie zapaliła mu się lampka alarmowa. Powiódł kontrolnie dookoła wzrokiem. Kiedy spojrzał w stronę dużego budynku z napisem „Centrum Handlowe”, lampka zapulsowała energicznie.
- To ona! – ucieszył się.
W tym momencie nastąpił drugi wybuch i na niebie rozbłysły kolejne salwy ogni. Robb zanurkował w tłum, po czym złapał błyskawicznie za czyjeś ubranie. Przyciągnął je do siebie i ujrzał... Radka.
- Gdzie ona jest! – krzyknęli do siebie równocześnie. – Co z nią zrobiłeś?
- Ja? – Radek otworzył szeroko oczy ze zdumienia.
- Co? – zdziwił się Robb.
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Pierwszy odezwał się Robb:
- Nie mówiłem ci, żebyś nas ostawił w pokoju?
- A ja nie mówiłem, że chcę jej... po... pomóc? – odparował Radek – O... obronić? Nie da... dam ci jej skrzywdzić! Gdzie o... ona jest? Co z nią zrobiłeś?
- Nie twoja sprawa! – wykrzyknął Robb.
Wiedział, że traci cenny czas. Musiał się pozbyć tego Ziemianina na dobre. W tym celu postanowił zastosować bardziej drastyczne środki. Złapał go za ramiona i jak piórko podniósł do góry. Już zamierzał potrząsnąć nim i porządnie go nastraszyć, ale zauważył dwóch innych Ziemian w czarnoniebieskich mundurach. Wyglądali na stróżów porządku. Złapali znacząco za pałki i ruszyli w ich stronę. Robb wiedział, że bez problemu dałby sobie z nimi radę, ale wolał nie wywoływać zamieszania. Pociągnął za sobą Radka i obaj rozpłynęli się w tłumie.
- Znikła! – burknął Robb w nadziei, że Ziemianin teraz się od niego odczepi.
- Co? – wykrzyknął Radek – Ja... jak to znikła?
Robb nie odpowiedział. Właśnie zauważył w tłumie szopę bujnych, jaskrawocatangowych włosów. Na tej całej planecie była tylko jedna osoba z czymś takim na głowie.
- Kalilla! – krzyknął na cały regulator i zaczął się przepychać w jej kierunku.
Łokciami roztrącał Ziemian, torując sobie drogę.
- Kalilla! Kalilla!
Był coraz bardziej zdezorientowany. Dziewczyna musiała słyszeć jego wołanie, a mimo to nie zareagowała. Nawet nie rzuciła do ucieczki.
- Może to jednak nie ona? – zmieszał się i zatrzymał.
Wtedy usłyszał czyjeś wołanie:
- Mar... go... tta!
Obok stał Radek. Był zziajany i ledwo łapał powietrze.
- Margotta! – zawołał ponownie.
Ku największemu zdumieniu Robba, dziewczyna zatrzymała się, odwróciła głowę i spojrzała w ich kierunku.
- Jak to? – wyszeptał osłupiały Robb.
Patrzył nierozumiejącym wzrokiem, to na Radka, to na Margottę. W jego głowie zaroiło się od pytań.
- Ona naprawdę ma na imię Margotta? Kim ona jest? Kim jest ten Radek? I skąd znał jej imię?
Tymczasem Margotta aż kipiała z wściekłości. Żeby tak łatwo dać się podejść! Wystarczył krótki moment nieuwagi... Kiedy uwolniła się od porywacza i została sama pośród tłumu Ziemian, uświadomiła sobie z pełną mocą, że wszystko w jej życiu się zmieniło i nic nigdy już nie będzie takie samo jak przedtem..
- Zostałam porwana i rzucona w ten obcy, nieznany świat... Bez taty... bez przyjaciół... bez nadziei...
Tylko to pomyślała, na jej głową rozbłysły
- Ach, więc to tak! – pomyślała czerwona ze złości – Ziemianin sprzymierzył się z tym porywaczem.
Nawet nie próbowała uciekać. Wiedziała, że nie ma na to żadnych szans. Milczeli wpatrując się w siebie. Pierwszy odezwał się Radek.
- Mamy sobie chyba trochę do powiedzenia. – przeczesał nerwowo dłonią włosy – I to wszyscy.
- Tak – potwierdził Robb i potarł nos, choć nic go nie swędziało. – Musimy sobie coś wyjaśnić.
- My? Sobie? – żachnęła się Margotta i groźnie zmarszczyła brwi. – To wy musicie wszystko wyjaśnić mnie!
Poddali się nurtowi płynącego tłumu i zaczęli
- Dlaczego ty... – Margotta zwróciła się do Robba – mnie porwałeś!
Robb wybałuszył oczy ze zdumienia.
- Co zrobiłem?!
- Chyba słyszałeś – wtrącił się Radek. – Dlaczego ją porwałeś?
- Natomiast ty... – Margotta posłała groźnie spojrzenie Radkowi – przyznasz się, dlaczego mnie śledzisz!
- Nie śledzę... tylko... – Radek zaczerwienił się.
- Nie porwałem... tylko... – Robb wycelował palcem w Margottę i spytał oskarżycielskim tonem – A ty dlaczego skłamałaś, że masz na imię Kalilla, a nie Mar...
- Po kolei! – przerwała mu szybko Margotta – Najpierw ty!
Robb zawahał się. Ponownie potarł nos i odezwał się niepewnie:
- To długa historia...
Margotta wzruszyła ramionami.
- Teraz mam dużo czasu...
- Ja też... – poparł ją Radek.
W końcu był na wagarach i zostały mu jeszcze pełne cztery lekcje.
- Ta historia dotyczy pewnej legendy... – rozpoczął Robb tajemniczo – Legendy o Zaklęciu…
Nie zdołał dokończyć. Jego słowa zagłuszył potężny ryk. Zza zakrętu wyłoniło się pięć potwornych pysków.
- Scalory! – krzyknął Robb.
- Uciekinierzy! – ryknął dwiema paszczami naraz Bazylich i wymierzył w nich uzbrojoną w miotacz łapą.
Dalej wydarzenia potoczyły się w błyskawicznie. Scalory, nie zważając na ludzi, ruszyły w ich stronę. Tłum zawył z zachwytu i rozstąpił się. Wszyscy byli pewni, że wielkie kukły promują „Cyrk Pampini”. Radka i dziwnie wyglądającą
- Tu są! Łapcie ich!
Radek, Robb i Margotta próbowali ostrzec ludzi przed potworami. Krzyczeli, że to groźne potwory i muszą zabrać dzieci i ukryć się w domach. Ludzie na to śmiali się i jeszcze mocniej klaskali. W końcu Robb pociągnął Margottę i Radka i rzucili się do ucieczki. Radek biegł co sił w nogach, ale nie mógł dotrzymać kroku Robbowi. Co gorsza, nie nadążał też za Margottą. Szybko złapał zadyszkę i złapała go kolka. Zaczął się bać, że zaraz wymięknie, kiedy nagle to Robb zatrzymał się i zawrócił w stronę potworów.
- Nie wiem, co czynić, żeby uratować świat... – rzucił mijając Margottę – Ale mogę przynajmniej ocalić ciebie. Ty bieżaj! Bieżajcie oboje!
Margotta zbladła.
- Robb! Stój! – krzyknęła za nim, ale ten
Margotta podbiegła do niego i złapała go za rękę. Chciała go zatrzymać, ale ten parł do przodu jak taran.
- Przytargałeś mnie na tą planetę, a teraz chcesz mnie tu zostawić?! Samą?!
Była purpurowa z wściekłości.
- Chcę umożliwić wam ucieczkę! Wracaj do Ziemianina i umykajcie. Schrońcie się gdzieś!
Robb pchnął Margottę w kierunku Radka.
- To nic nie da! – wysapał Radek – Nie zatrzymasz ich. Tylko sam zginiesz.
Robb zawahał się.
- To co robić? Znasz jakąś... instrukcję?
- Instrukcję? Noooo – zająknął się – każda instrukcja kazałaby... w takiej sytuacji... kiedy się nie wie, co robić... zyskać na czasie. Chyba mam pomysł! – wykrzyknął niespodziewanie – Szybko! Znam jeden skrót.
Pociągnął za sobą Robba i Margottę w ciemny otwór wąskiej bramy. Biegiem pokonali korytarz, schody na górę i w dół.
W środku było sporo ludzi. Z głośników rozlegała się agresywna muzyka, która, w połączeniu z jarzeniowym światłem, rozbudzała żądzę posiadania. Można ją było zaspokoić tylko w jeden sposób: kupując!
- Jak mówiłem, musimy zyskać na czasie. – Radek objaśniał swój pomysł – Ale tak – wskazał wymownie na wygląd Margotty i Robba – Nie mamy żadnych szans. Od razu widać, że z wami coś jest nie tak... To znaczy, że jesteście inni... To znaczy...
Radek zaplątał się i poczerwieniał na twarzy.
- Chodzi mi o to, że potwory od razu was wypatrzą, nawet w największym tłumie! Musicie wtopić się w otoczenie...
- Stopić? – zaniepokoił się Robb.
- Wtopić. W otoczenie! – powtórzył Radek z naciskiem. – To znaczy, że musicie się przebrać!
- Przebrać się? Świetnie! – ucieszyła się Margotta.
Robb gwałtownie zaprotestował:
- Wykluczone! Nie zzuję kombinezonu! Nie ma mowy!
- Przecież w tym – przyszła Radkowi z odsieczą Margotta – Każdy rozpozna cię tu na margekilometr!
- Nie zzuję kombinezonu! – krzyknął Robb tak głośno, że bliżej stojący klienci obejrzeli się z natarczywą ciekawością – Ale mogę na niego coś nałożyć! – dodał pojednawczo i przygładził kombinezon, wzbudzając przy tym porządny tuman kurzu.
- To w porządku. – zgodził się Radek – A więc, jak mówiłem, musicie się przebrać i...
- Odkurzyć! – weszła mu w słowo Margotta i wymownie spojrzała na Robba.
Ten potrząsnął głową i odparł chłodno:
- Domniemywam, że on raczej chciał rzec: „i pójść do fryzjera”, nieprawdaż?
Radek przytaknął zdecydowanie.
- Nigdy! – zaprotestowała tym razem Margotta tak głośno, że aż ekspedientka ze stoiska z kosmetykami psyknęła:
- To nie szkoła. Tu obowiązuje kultura!
Radek wskazał na szopę zmierzwionych, jaskrawoczerwonych włosów na głowie Margotty i zacytował jej własne słowa, których ona sama przed chwilą użyła w stosunku do Robba:
- W tym... „każdy rozpozna ciebie... nas na kilome...”
Urwał. Przez natarczywą muzykę przebiły się ryki Scalorów. Potwory musiały być kilka przecznic dalej, ale szybko się zbliżały. Margotta przełknęła głośno ślinę i z rezygnacją kiwnęła głową.
- Właściwie, to trochę mi już te włosy przeszkadzają... A ty – zwróciła się do Radka – także musisz się przebrać. Ciebie potwory też widziały.
Radek odetchnął z ulgą. Nie przypadkiem
- To ty? – zaśmiała się na jego widok – Chyba nie przyszedłeś kupić staniczka?
Radek poprosił kuzynkę, żeby zajęła się Robbem i Margottą kompleksowo. Wyjaśnił jej, że właśnie przyjechali z bardzo małego miasteczka i trzeba ich ucywilizować.
- Zobaczycie, będzie superowsko! – podniósł kciuk do góry i oddał ich w ręce Moniki.
Kiedy został sam, wybrał dla siebie pierwszą lepszą marynarkę. Zarzucił ją sobie na ramiona i podszedł do ściany okien. Przytknął dłoń do szyby i wyjrzał na zewnątrz. Potworów nie było widać, ale coraz głośniejsze ryki i napływający szybko tłum gapiów
zapowiadał ich rychłe nadejście. Dopiero teraz zaczął odczuwać strach. Wszystko to wydawało się jakimś koszmarnym snem, jednak działo się naprawdę.
W pewnej chwili poczuł na plecach czyjś wzrok. W szybie zauważył czyjeś niewyraźnie odbicie. Ktoś bezceremonialnie mu się przyglądał, by po chwili zdecydowanym krokiem ruszyć w jego stronę.
- Koper – pomyślał – Chce się odegrać za ostatnie spotkanie.
Jakby na potwierdzenie swoich obaw, usłyszał za plecami zaczepny głos:
- No i co?!
Odwrócił się, przygotowany na najgorsze i... zamarł całkowicie zaskoczony. Przed nim stał jakiś nieznajomy, wysoki chłopak w długim płaszczu i ciemnych okularach. Wyglądał bardzo elegancko, choć trochę dziwnie. Jak przebieraniec, któremu pomyliły się pory roku i w lecie ubrał się, jakby była już jesień.
- Jest superowsko?
- Robb?!
Musiał mieć naprawdę głupią minę. Robb wyszczerzył zęby w czymś, co od biedy można by uznać za uśmiech.- Ciekawe, jak idzie Margotcie?
Wizyta u fryzjera poszła jej nadspodziewanie dobrze. Może dlatego, że Monika zadbała o to, żeby nie miała jak się zobaczyć.
- Zobaczysz się dopiero po wszystkim – trajkotała nieprzerwanie. – To znaczy po fryzjerze i po przebraniu. Możesz mi całkowicie zaufać. Zobaczysz, kiedyś będę sławną projektantką, tylko muszę zarobić na studia.
Sytuacja przestała być przyjemna podczas przebierania. Z górą poszło jeszcze dobrze. Jednak kiedy Monika kazała jej wciągnąć na siebie jakieś powycierane na siedzeniu i porozdzierane na kolanach spodnie, Margotta zaprotestowała:
- Tego nie włożę! Te spodnie są używane
Monika zamilkła na moment ze zdziwienia. Spojrzała na Margottę podejrzliwie.
- Gdzie ty się dotąd podziewałaś? Dżinsy mają być wytarte. A jeśli w dodatku są podarte, to dopiero są superowskie… i droższe od całych.- Dziwne... – Margotta nie bez oporów wciągnęła dziurawe dżinsy.
- No, gotowe!
Monika omiotła Margottę wzrokiem i cmoknęła z zachwytu.
- Tylko nie patrz w lustro. Lecę po chłopaków.
- A co to jest lustro? – spytała Margotta, ale kuzynki Radka już nie było.
Poczuła się nieswojo. Jedynym przedmiotem, który jej został po dawnej Margotcie, był medalik na łańcuszku, pamiątka po mamie. Nigdy go nie zdejmowała. Był bardzo stary, a wyryty na nim wzór przedstawiał symbol Pramatki Katylli. Był to spiralny
Czekanie na Monikę przedłużało się. Margotta zaczęła się wiercić, aż w pewnej chwili odwróciła się i... krzyknęła zdumiona. W jej kabinie znajdowała się jakaś druga dziewczyna. Obie wpatrywały się w siebie całkowicie zaskoczone.
- Ta Ziemianka wygląda super. – pomyślała Margotta.
Z zazdrością przyglądała się szczupłej, wysokiej i superowsko ubranej dziewczynie. Miała na sobie obcisłe dżinsy i przewieszoną przez ramię dżinsową kurtkę, spod której wystawała catangowa bluzka z krótkim rękawem. Lekko pofalowane włosy w kolorze dojrzałych owoców catangi sięgały jej do ramion. Margotcie przeleciało przez głowę, że chciałaby wyglądać dokładnie tak, jak ona.
- Witaj! – przywitała ją równocześnie dziewczyna.
- Kim jesteś? – zapytała Margotta, ale tamta dokładnie w tej samej chwili zadała jej takie samo pytanie.
- Jestem Margotta! – odpowiedziała Margotta.
Wyciągnęła dłoń na przywitanie, ale jej palce natrafiły na jakąś zimną, gładką powierzchnię.
- Jakieś czary...
Była tak zaskoczona, że nawet nie zauważyła Radka. Zajrzał do przebieralni, ale natychmiast wybełkotał „przepraszam” i wycofał się w popłochu.
- No, co? – spojrzał zdziwiony na swoją kuzynkę – Gdzie to twoje „dzieło”?
Monika zgłupiała. Podeszła do kabiny i energicznym ruchem odsunęła kurtynkę.
Margotta stała jak zahipnotyzowana.
- A więc to jest to lustro! – pomyślała – A ta dziewczyna to jestem... ja!Była tak wstrząśnięta tym odkryciem, że nie zwróciła uwagi na obecność Radka i Robba. Choć „obecność”, to było za dużo powiedziane. Tamci stali jak rzeźby woskowe i wgapiali się w Margottę.
- Nie, to niemo... możliwe! – zdołał wyjąkać w końcu Radek – Wy... wyglądasz superowsko. To nie mo... możesz być ty!
- Dzięki!
Margotta wydęła wargi jak obrażona, choć w gruncie rzeczy zaskoczenie Radka bardzo jej pochlebiało.
- Nie, nie! – Radek poczerwieniał – Nie to chcia... chciałem. Po... po prostu przed chwilą jeszcze wyglądałaś tak ko... koszmarnie...
- Wielkie dzięki! – jeszcze mocniej wydęła usta i groźnie zmarszczyła brwi.
Z radości wywinęła piruet i kołysząc biodrami przespacerowała się przed wszystkimi. Na koniec zatrzepotała rzęsami i spytała słodkim głosikiem:
- Może być?
Radek i Robb otworzyli szeroko oczy i razem wykrzyknęli:
- Nieeeee!
Rozdział Czwarty
Przymierze
Do środka zaglądało pięć potwornych pysków, pokrytych brodawkami i kępkami sierści. Wyłupiaste ślepia penetrowały wnętrze Centrum w poszukiwaniu uciekinierów, zakrzywione jak szable zęby pobłyskiwały złowrogo.
Na widok potworów na piętrze momentalnie się zakotłowało. Ci, którzy słyszeli już o cyrku, bili brawo i machali rękami na powitanie imponujących cyrkowych kukieł. Reszta
W pewnej chwili jeden z potworów skierował wzrok dokładnie w miejsce, gdzie stał Robb z Margottą i Radkiem.
- Umykajmy!
Robb pociągnął za sobą Margottę i zaczął przepychać się przez tłum. W pierwszym odruchu, Radek ruszył za nimi. Szybko jednak zreflektował się i opanował strach.
- Stójcie! Chcecie zwrócić na siebie uwagę? Przecież jesteśmy przebrani!
Robb i Margotta zatrzymali się, ale potwór nie przeoczył takiego poruszenia. Momentalnie wyłowił w tłumie Ziemian dwójkę, która zachowywała się jak uciekinierzy. A ponadto wzrostem i wiekiem odpowiadała poszukiwanym. Wielkie, dyszące żądzą mordu ślepia Scalora zogniskowały się na nich jak punktowce, a jego pysk rozwarł się do
Pod Radkiem ugięły się kolana. Przez głowę przeleciała mu myśl, że to już koniec. Jak przez mgłę dostrzegł przed sobą dzieci, które wiwatowały na cześć potworów. Instynktownie zaczął je naśladować. Margotta w pierwszej chwili pomyślała, że Radek zwariował ze strachu. Zaraz jednak domyśliła się, o co mu chodzi. Podniosła ręce do góry i zaczęła wymachiwać radośnie rękami przed samymi ślepiami Scalora..
- Jesteśmy przebrani. – rzuciła do Robba – Jeśli się nie zdradzimy, potwory nas nie rozpoznają.
Robb skrzywił się nieufnie, ale i on podniósł ręce i zamachał nimi. Scalorowi tryumfalny ryk zastygł w gardzieli. Coś mu się nie zgadzało. Przecież, gdyby to byli uciekinierzy, uciekaliby, a nie radośnie witali swoich oprawców. Poza tym, przy bliższym przyjrzeniu się, wyglądali inaczej, niż poszukiwani. Scalor kłapnął z zawodem
- Czy ktoś może mi wytłumaczyć... – zadźwięczał w pobliżu cienki głosik Moniki – co tu się właściwie dzieje? Bo ja nic nie wiem, a ja tu przecież pracuję i...
- To jakiś cyrk – przerwał jej stojący obok starszy pan. – A teraz ciszej, bo zagłusza mi pani widok.
Monikę zatkało, ale tylko na ułamek sekundy. Już po chwili trzepotała rzęsami i ćwierkała w najlepsze:
- Zagłuszam widok? Jak to? Przecież widok można tylko zasłonić, a nie zagłuszyć...
- No i proszę! Przepłoszyła je pani! – uciął starszy pan z wyrzutem i pokazał ręką opustoszałe okna.
Radek odetchnął z ulgą. Scalory przeniosły swoje poszukiwania na sąsiednie budynki i na